W Polsce po raz pierwszy ta przeznaczona dla dzieci powieść ukazała się w roku 1956. Przed kilkoma laty została przypomniana przez Naszą Księgarnię w niezmienionej, na całe szczęście!, szacie graficznej. W momencie jej opublikowania Erich Kästner miał już na koncie swą najsłynniejszą, jak się później okazało, powieść dla dzieci zatytułowaną "Emil i detektywi". Dla mnie będzie jednak na zawsze wyłącznie autorem "35 maja albo jak Konrad pojechał konno do mórz południowych".
Przeczytaj to jeszcze raz: Morza południowe
[Erich Kästner „35 maja” - recenzja]
W Polsce po raz pierwszy ta przeznaczona dla dzieci powieść ukazała się w roku 1956. Przed kilkoma laty została przypomniana przez Naszą Księgarnię w niezmienionej, na całe szczęście!, szacie graficznej. W momencie jej opublikowania Erich Kästner miał już na koncie swą najsłynniejszą, jak się później okazało, powieść dla dzieci zatytułowaną "Emil i detektywi". Dla mnie będzie jednak na zawsze wyłącznie autorem "35 maja albo jak Konrad pojechał konno do mórz południowych".
Fabuła powieści jest tak zakręcona, że opisać ją w kilku słowach chyba nie sposób. Punktem wyjścia jest zadanie domowe, które otrzymuje uczęszczający do szkoły podstawowej Konrad wraz z kilkorgiem innych uczniów. Ma napisać wypracowanie o morzach południowych za karę za to, że jest bardziej biegły z matematyki niż z ojczystego języka. O pomoc prosi brata ojca – Rabarbara, z którym zwyczajowo spędza każde czwartkowe popołudnie. A że 35. maja wypada w tym roku akurat w czwartek, to nic dziwnego, że Konrad udaje się do stryja, by skorzystać z jego fachowych rad.
Poprzez zabytkową szafę stojącą w przedpokoju mieszkania Rabarbara przedostają się, podobnie jak bohaterowie cyklu o Narnii C. S. Lewisa, do zaczarowanych krain, leżących po drodze nad morza południowe. Podróżują w towarzystwie gadającego konia o przedziwnym mianie Negro Kaballo, który przypomina nieco Tytusa z komiksów Papcio Chmiela – próbuje być ludzki, ale co i rusz wychodzi z niego prawdziwa natura. Ów zwierz porusza się na wrotkach, na których uciekł z cyrku. Jest inteligentny i wygadany. Wozi na swym grzbiecie Konrada i jego stryja, aż w końcu nad morzami południowymi zakochuje się w pięknej klaczy, porzuca życie z ludźmi i na powrót staje się stuprocentowym koniem.
Tym, co wyróżnia powieść Kästnera są najprawdziwsze opary absurdu, przez które przedzieramy się ze wspomnianym tercetem. Główni bohaterowie wędrują poprzez coraz to dziwaczniejsze krainy, napotykając na swej drodze najprawdziwszych oryginałów. Najpierw trafiają do krainy pasibrzuchów, w której praktycznie nikt już nie wstaje z łóżka, a funkcję prezydenta pełni były kolega Konrada ze szkoły, zresztą wyjątkowo słaby uczeń. Ulubioną czynnością tubylców jest leżenie i wymyślanie niestworzonych rzeczy, które natychmiast stają się rzeczywistością, by na życzenie równie nagle zniknąć.
Potem akcja przenosi się do czegoś w rodzaju średniowiecznego zamku, w którym trwają właśnie igrzyska olimpijskie z udziałem znanych z podręczników historii postaci. Tu, zresztą nie po raz pierwszy, pojawia się akcent polski, otóż konkurs pchnięcia kulą wygrywa król Polski August Mocny, a Juliusz Słowacki i Zygmunt Krasiński okazują się wyjątkowo nieutalentowanymi tenisistami. Być może była to inwencja tłumaczki Stefanii Baczyńskiej, a może rzeczywiście Kästner z jakiegoś powodu umieścił w książce kilka polskich tropów.
Następna na drodze jest kraina na opak, w której dzieci uczą w szkołach dorosłych i w ogóle zachowują się nad wyraz poważnie. Potem kraina zmechanizowana, gdzie ludzie, podobnie jak u pasibrzuchów, nic już nie robią, to znaczy nie muszą pracować, całkowicie oddając się w zamian swoim hobby. Mechanizacja doszła tu do takiego poziomu, że przykładowo krowy połykane są w całości przez gigantyczny mechanizm, który różnymi otworami wypluwa gotowe do użycia produkty, jak nabiał, rękawiczki itp. Gdy jednak dojdzie do zwarcia, okaże się, że nie jest to wcale, jak mogłoby się zdawać, kraina wiecznej szczęśliwości.
Wreszcie Konrad i spółka trafiają na równik, który okazuje się całkiem materialną metalową taśmą oplatającą szczelnie cały ziemski glob. Po nim docierają nad morza południowe, których brzegi zamieszkuje plemię kanibali, lecz niestety nie bawią tam zbyt długo, bo zbliża się wieczór i zmuszeni zostają do szybkiego powrotu do domu.
Zapewne zabrzmi to obraźliwe dla autora, ale tym, co najbardziej wyróżnia książkę Kästnera, co sprawia, że zapada ona w pamięć i wyróżnia się w morzu pozycji dla młodych czytelników, jest fenomenalna oprawa graficzna autorstwa Bohdana Butenki. Do dziś pamiętam, jak niesamowitym doświadczeniem było już choćby kartkowanie książki w podziwie dla niesamowitych pomysłów ilustratora. Być może niektórym współczesnym czytelnikom mogą się one wydawać nie tylko niestrawne, ale wręcz niepoważne. Bo kto to widział: rysunki wyglądające jak żywcem wyjęte z zeszytu mało utalentowanego pierwszoklasisty, prostackie bohomazy, które jakiś niepoważny, pozbawiony artystycznej wizji redaktor dopuścił do druku chyba w chwili wyjątkowej słabości. Ano właśnie, Butenko wyróżnia się stylem na tle większości dzisiejszych rysowników, ale czy na pewno szokował w czasach młodości naszych rodziców? Niekoniecznie. Wystarczy przypomnieć sobie prace starszej o ponad dwie dekady od Butenki Franciszki Themerson, jednej z ważnych polskich ilustratorek, która opracowywała między innymi tomy dziecięcych wierszy Jana Brzechwy. Jej rysunki również można by uznać za infantylne i prostackie, ale to już kwestia gustu, a o nim się nie dyskutuje. Możliwe, że Themerson była dla młodego Butenki inspiracją i drogowskazem, wydaje się zresztą, że rozwinął jej pomysły tworząc swój charakterystyczny styl.
Nie wiem, czy Kästner widział polskie wydanie swojej książki i co o nim sądził. Faktem jest, że wersje niemieckie czy angielskie ozdobione są w sposób znacznie bliższy temu, co zwykło uznawać się za kanon dziecięcej ilustracji, a więc jest kolorowo, bajkowo, z mnóstwem szczegółów. Ładnie, ale nieco sztampowo. Tymczasem Butenko stworzył tu jakość samą w sobie, pewnie zupełnie się tego nie spodziewając. Jego ilustracje nie są tylko prostym uzupełnieniem tekstu, lecz istnieją na równi z nim, kpiąc z klasycznej formy książki niemal na każdej stronie. Warto zwrócić uwagę na stronę tytułową czy zwłaszcza na ostatni rozdział, w którym wypracowanie Konrada opisujące wyprawę nad morza południowe otrzymujemy w całkowicie dosłownej formie, wyjęte wprost z zeszytu chłopca. Szkoda, że dziś naszym rysownikom coraz rzadziej starcza fantazji, by tworzyć tak nietuzinkowe dzieła.
„35 maja…” to książka z rodzaju tych, które należy czytać nieśpiesznie, najlepiej wspólnie z dzieckiem, rozkoszując się po drodze błyskotliwymi pomysłami Ericha Kästnera i podziwiając rysunki Bohdana Butenki. Czytana w pośpiechu nie przyniesie satysfakcji, dzieje się bowiem w niej tak wiele, w tak niesamowity kalejdoskop układa się ciąg zdarzeń, że może się od tego zakręcić w głowie. Autor roztacza przed nami wizje kolejnych niesamowitych krain, postaci i zdarzeń, by w najlepszym momencie przenieść bohaterów w nową przygodę, ciągle do przodu, ku morzom południowym. Niemiecki pisarz zamieścił w treści wiele smaczków, których odkrywanie będzie satysfakcjonujące również dla dorosłego czytelnika (spór między antycznymi dowódcami, quiz wiedzy o literaturze czy zagadnienia dotyczące rozwoju społecznego). Jest to zatem, podobnie jak najwspanialsze dzieła literatury dziecięcej, lektura demokratyczna, ponadpokoleniowa, dająca prawdziwą frajdę tak dzieciom, jak i rodzicom.