Kurt Wallander objawił się wielbicielom skandynawskiego kryminału w 1991 roku, kiedy to światło dzienne ujrzał „Morderca bez twarzy”. Henning Mankell miał już w tym momencie na koncie dziesięć książek, ale to wraz z publikacją jedenastej – jak się później okazało, pierwszej z cyklu – przyszła do niego światowa sława.
Przeczytaj to jeszcze raz: Gliniarz po i w trakcie przejść
[Henning Mankell „Morderca bez twarzy” - recenzja]
Kurt Wallander objawił się wielbicielom skandynawskiego kryminału w 1991 roku, kiedy to światło dzienne ujrzał „Morderca bez twarzy”. Henning Mankell miał już w tym momencie na koncie dziesięć książek, ale to wraz z publikacją jedenastej – jak się później okazało, pierwszej z cyklu – przyszła do niego światowa sława.
Henning Mankell
‹Morderca bez twarzy›
Chociaż skandynawskie powieści kryminalne cieszyły się w świecie popularnością na długo przed pojawieniem się postaci komisarza Kurta Wallandera – wystarczy wymienić takich autorów, jak Norweg Sven Elvestad (piszący także pod pseudonimem Stein Riverton) czy Szwedzi Jan Ekström oraz duet
Maj Sjöwall i Per Wahlöö – to jednak właśnie wymyślony przez Henninga Mankella (1948-2015) skromny policjant z nadbałtyckiego Ystad (oraz Malmö) poruszył lawinę. Wydanie w 1991 roku „Mordercy bez twarzy” – pierwszej z, jak się później okazało, jedenastu powieści z tym bohaterem – sprawiło, że literatura kryminalna i sensacyjna z północy Europy zaczęła zalewać świat. I przy okazji Polskę. Choć nie ma co ukrywać, że musieliśmy nad Wisłą zaskakująco długo, ponieważ aż trzynaście lat, czekać na moment, gdy któreś z polskich wydawnictw – padło na W.A.B. – sięgnie po cykl o Wallanderze, który w tamtym momencie wydawał się już zamknięty. Dopiero po latach ukazał się domykający serię „
Niespokojny człowiek” (2009) oraz poprawiona i rozszerzona wersja początkowo dystrybuowanej jedynie w Holandii „
Ręki” (2004/2013).
„Morderca bez twarzy” otworzył serię, którą początkowo zamknęła ósma w kolejności „
Zapora” (1998). Kolejne powieści o komisarzu Wallanderze Henning Mankell publikował co roku. Aż poczuł się zmęczony i postanowił odpocząć od tej postaci. Presja czytelników była jednak wielka, na dodatek bardzo zależało im na tym, aby poznać wcześniejsze losy Kurta. Szwedzki prozaik wyszedł więc naprzeciw tym oczekiwaniom i w 1999 roku, zamiast kolejnej powieści, wydał złożony z pięciu krótszych niż zazwyczaj tekstów zbiór zatytułowany „Piramida”. Ich akcja rozgrywała się na przestrzeni dwudziestu lat (1969-1990) i prezentowała śledztwa, w których Wallander uczestniczył od swoich nadzwyczaj skromnych początków w Malmö, a następnie w Ystad, aż do momentu, w którym rozpoczyna się fabuła „Mordercy bez twarzy”. Dosłownie! Akcja zamykającej tom
tytułowej mikropowieści kończy się bowiem 8 stycznia 1990 roku o świcie, czyli w tym samym czasie, kiedy zostaje popełnione brutalne morderstwo na Johannesie i Marii Lövgrenach.
Ten prosty zabieg pozwolił Mankellowi powiązać w jedno teksty składające się na „Piramidę” z chronologicznie późniejszymi, chociaż powstałymi wcześniej, powieściami głównego cyklu. „Morderca bez twarzy” został dwukrotnie przeniesiony na „mały ekran”: w 1994 roku uczynili to Szwedzi (w Kurta Wallandera wcielił się Rolf Lassgård), a szesnaście lat później Brytyjczycy (twarzy komisarzowi użyczył wówczas Kenneth Branagh). Wallander w tej powieści to czterdziestodwuletni (w trakcie prowadzonego dochodzenia obchodzi czterdzieste trzecie urodziny) samotny mężczyzna, którego parę miesięcy wcześniej porzuciła żona Mona. Z córką Lindą od lat nie ma stałego kontaktu. Zmagający się ze sklerozą despotyczny ojciec komisarza jest natomiast niedowartościowanym artystą, który maluje wciąż ten sam obraz: „melancholijny jesienny pejzaż z gładkim jak lustro jeziorem” (jedynym zmieniającym się elementem jest obecny bądź nie na obrazie głuszec). Kurt średnio ogarnia rzeczywistość i z tego też powodu zdecydowanie zbyt często zagląda do kieliszka, aczkolwiek alkoholikiem na pewno nie można go nazwać.
Jedyne, co przynosi mu ukojenie, to muzyka klasyczna. Jest wielbicielem oper. Słucha ich z płyt winylowych (w domu) bądź kaset (w samochodzie) – pamiętajmy jednak, że akcja rozgrywa się w 1990 roku, kiedy płyty CD dopiero powoli zdobywały popularność, a o wykorzystywaniu do tego celu streamingu nikt jeszcze nie słyszał. Pod nieobecność komendanta Björka, który wybrał się na zimowy urlop do ciepłej Hiszpanii, Wallander kieruje posterunkiem w Ystad. Na jego barki spada więc śledztwo w sprawie bestialskiego podwójnego morderstwa, którego ofiarą pada wiekowe już małżeństwo rolników ze skańskiej wsi Lenarp. Kiedy na wezwanie sąsiadów w domu Lövgrenów pojawia się policja i pogotowie ratunkowe, zastają zaszlachtowanego Johannesa i bliską śmierci Marię, na której szyi ktoś zacisnął dziwny węzeł. Kobieta zostaje wprawdzie zabrana do szpitala w Ystad, lecz jest w stanie agonalnym. Przed śmiercią odzyskuje na chwilę przytomność i wypowiada parę słów. Zrozumieć można jednak tylko jedno: „zagraniczny”. Jako że w tym czasie nasiliła się migracja do Szwecji obywateli państw Europy Wschodniej (w tym także Polaków), ale również mieszkańców Afryki i Azji – Wallander i jego najbliższy współpracownik Rydberg obawiają się, że może to oznaczać, iż napastnikiem (względnie napastnikami) był cudzoziemiec.
Dlaczego „obawiają się”? Ponieważ jeśli ta informacja przedostanie się do mediów, może wywołać wzburzenie społeczne, a nawet zaktywizować skrajnie prawicowe ugrupowania o charakterze rasistowskim. Wszak Szwecja usiana jest ośrodkami dla uchodźców, w samym Ystad i okolicy jest ich kilka. Wiele osób ma za złe rządowi zbyt liberalne podejście do kwestii wpuszczania na teren kraju migrantów, a wieść o zbrodni w Lenarp może stać się wodą na młyn przeciwników takiej polityki. I rzeczywiście, na skutki przecieku do prasy policja nie musi długo czekać. Zbrodnia na Lövgrenach wydaje się jednak, przynajmniej na pierwszy rzut oka, kompletnie bezsensowna. Jak bowiem twierdzą Nyströmowie, ich najbliżsi sąsiedzi i przyjaciele, Johannes i Maria nie mieli żadnych oszczędności, żyli bardzo skromnie, nie ukrywali skarbów. Jeśli więc nie motyw rabunkowy doprowadził do tego przestępstwa, to może zemsta – taką ewentualność także rozważa policja. Dopiero zeznania brata Marii, niejakiego Larsa Herdina, wnoszą coś konkretnego do śledztwa. Okazuje się bowiem, że stary Lövgren wcale nie był tak nieskazitelną postacią, jak się początkowo wydawało.
W czasie wojny prowadził nielegalne interesy z nazistami. W latach 50. miał w Kristianstad kochankę, która urodziła mu dziecko i której trzy razy w roku przekazywał spore sumy pieniędzy. O kochance, nieślubnym dziecku i setkach tysięcy koron ukrytych w skrytkach bankowych w Ystad nie wiedziała nawet żona Johannesa. Sprawa staje się więc coraz poważniejsza i angażuje praktycznie wszystkich policjantów z portowego miasteczka. Przy tej okazji Henning Mankell prezentuje nam ich, oprócz Rydberga poznajemy jeszcze zamkniętego w sobie aspiranta Martinssona, z upodobaniem grającego na wyścigach i w miarę możliwości migającego się od pracy Hanssona, do tego jeszcze Svedberga, Näslunda oraz będących funkcjonariuszami „drogówki” Petersa i Noréna. Tak, to nie przypadek, żaden z nich nie został przez autora obdarzony imieniem. Ma je za to przysłana ze Sztokholmu na rok, jako zastępstwo, prokurator Anette Brolin, której relacje z Wallanderem będą intrygująco ewoluować. Zwłaszcza gdy wreszcie pogodzi się on z definitywnym odejściem Mony.
Wallander Mankella nie jest herosem bez skazy. To trochę safanduła, który żyje w swoim własnym świecie, na tyle oderwanym od rzeczywistości, że nie dostrzega, jak zaczynają z niego znikać najbliższe mu osoby – najpierw córka, następnie żona. Największą wartością jest dla niego praca, lecz nie oznacza to wcale, że jest gliniarzem nieomylnym. Ma bez wątpienia zmysł policyjny, ale nic nie jest mu dane w formie objawień. Na każdy, nawet najdrobniejszy sukces, musi ciężko zapracować. Płaci też za to wysoką cenę. Czytając „Mordercę bez twarzy”, można wręcz odnieść wrażenie, że Henning Mankell uwziął się na niego – tyle przydarza mu się wypadków, tyle przyjmuje ciosów. Ale za każdym razem podnosi się, otrzepuje i idzie dalej. Choć niekiedy popada w zwątpienie, jest uparty. Co najważniejsze – da się go lubić. Gdyby było inaczej, nie doczekalibyśmy się przecież tylu książek i ekranizacji filmowych. Od strony literackiej pierwsza powieść cyklu zdradza jeszcze niepewność autora, który porusza się po średnio mu znanym gruncie (w kolejnych książkach to zniknie), za to stylistycznie „czuć” od pierwszych stron Mankella – z jego charakterystycznym sposobem narracji i precyzją języka.