Choć „powieści milicyjne” Anny Kłodzińskiej regularnie wydawane były w formie książkowej, pisarka nie stroniła także od publikowania ich w prasie codziennej. Zwłaszcza tych, które mogły wzbudzić wątpliwości peerelowskiej cenzury. „Zaułki” zdecydowanie do takich należały. W czasie kiedy władzom zależało na wykreowaniu portretu polskiej młodzieży wierzącej w socjalizm, twórczyni postaci kapitana Szczęsnego odmalowała portret nastolatków, którzy schodzą na drogę przestępstwa.
PRL w kryminale: Czarna i złota młodzież PRL-u
[Anna Kłodzińska „Zaułki” - recenzja]
Choć „powieści milicyjne” Anny Kłodzińskiej regularnie wydawane były w formie książkowej, pisarka nie stroniła także od publikowania ich w prasie codziennej. Zwłaszcza tych, które mogły wzbudzić wątpliwości peerelowskiej cenzury. „Zaułki” zdecydowanie do takich należały. W czasie kiedy władzom zależało na wykreowaniu portretu polskiej młodzieży wierzącej w socjalizm, twórczyni postaci kapitana Szczęsnego odmalowała portret nastolatków, którzy schodzą na drogę przestępstwa.
Zaczynam w tym dostrzegać pewną prawidłowość. Od politycznego przełomu październikowego 1956 roku Anna Kłodzińska stała się – wraz z publikacją debiutanckiej powieści „
Śledztwo prowadzi porucznik Szczęsny” – jedną z najpopularniejszych i najlepszych autorek kryminałów milicyjnych w Polsce Ludowej. Praktycznie każdego roku ukazywała się na rynku jej kolejna książka (pierwotnie głównie w MON-owskiej serii „Labirynt”); inne natomiast drukowano na łamach prasy (najczęściej ogólnopolskich popołudniówek: warszawskiego „Kuriera Polskiego” i bydgoskiego „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”). Te ostatnie z czasem uległy zapomnieniu. Dopiero po kilku dekadach zaczęło je wyciągać z niepamięci klubowe wydawnictwo Wielki Sen. Za jego sprawą po raz pierwszy w wersjach książkowych ukazały się takie teksty Kłodzińskiej, jak „
Malwersanci” (1961), „
Jak śmierć jest cicha” (1962) i omawiane dzisiaj „Zaułki” (1964).
I co? I ze zdumieniem można odkryć fakt, że są one fabularnie i literacko lepsze niż te, które trafiały do rąk czytelników w tradycyjnej formie. Autorka musiała mieć świadomość tego, iż ich wartość jest jak najbardziej zadowalająca, dlatego trudno uwierzyć w to, by nie podejmowała starań w celu ich książkowej publikacji. By nie oddawała maszynopisów wydawnictwom. Czemu więc nie ukazywały się? Może z tego powodu, że Kłodzińska prezentowała w nich zbyt krytyczny obraz peerelowskiej rzeczywistości? Co bowiem wspomniane wyżej powieści mówią o Gomułkowskiej Polsce? Z „Malwersantów” można dowiedzieć się, że w tak zwanej gospodarce uspołecznionej w zakładach pracy kradnie się na potęgę – od majstra po dyrektora. „Jak śmierć jest cicha” to z kolei opowieść o mścicielu , stającym się seryjnym mordercą. A „Zaułki”?
Tu dysydentów mogła uwierać przede wszystkim śmiałość obyczajowa i wizja z jednej strony prostytuującej się szesnastolatki, z drugiej – nastolatków z tak zwanych „dobrych domów”, którzy schodzą na drogę przestępstwa. Nie na takim portrecie peerelowskiej młodzieży zależało przecież władzom komunistycznym. Ale czy był to portret fałszywy? Potraktujcie to pytanie jako retoryczne. Akcja powieści zaczyna się wiosną, ale w przeważającej części rozgrywa latem 1963 roku (o czym świadczą chociażby nawiązania do panującej w tamtym czasie we Wrocławiu
epidemii ospy prawdziwej). Na początek zostajemy uraczeni bardzo romantyczną sceną. Jerzy Waligórski – samotny mężczyzna w sile wieku, inżynier z warszawskich Zakładów Narzędzi Pomiarowych – poznaje w barze młodziutką kobietę, która okazuje się uczennicą klasy maturalnej. Jest na tyle urocza, że nie bacząc na różnicę wieku, postanawia się umówić z nią na następny dzień. Teresa trochę się, jak powiedziałaby moja babcia, kryguje, ale ostatecznie wyraża zgodę.
Następnego dnia dziewczyna zjawia się w umówionym miejscu, a inżynier zabiera ją do swojej bogato urządzonej kawalerki (zarabia, jak na warunki PRL-u, przyzwoicie, a nie ma za bardzo na kogo wydawać pieniędzy). Dopiero tam przyznaje mu się, że nie wszystko, co mówiła o sobie, jest prawdą – w rzeczywistości nigdzie się nie uczy i nigdzie nie pracuje, pozostając na utrzymaniu matki. Takie wyznanie powinno otrzeźwić inżyniera, ale nic z tych rzeczy. Uroda młodej kobiety go zaślepia, więc – wbrew logice – kontynuuje związek. Aż pewnego dnia po powrocie razem z Teresą wieczorem z kina stwierdza, że został okradziony. Z mieszkania zabrano wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość – gotówkę, biżuterię, ubrania. Skradziono również rzeczy, które należały do dziewczyny. Warszawska Komenda Miejska MO nie jest tym zaskoczona. Podobne kradzieże zdarzają się bowiem od jakiegoś czasu. W podobny sposób opędzlowano również mieszkania adwokata Kazimierza Bielińskiego i chirurga Wilińskiego. Złodzieje uderzają w punkt i nie popełniają błędów, tym samym milicja nie ma żadnych tropów.
Można sobie wyobrazić, jaką minę ma podczas narady odbywającej się w Pałacu Mostowskich major Stefan Daniłowicz i jakie miłe słowa słyszy od niego kapitan Szczęsny. Zwłaszcza że w spotkaniu uczestniczy również oficer z Komendy Głównej, kapitan Biłek, który ma zresztą wielką satysfakcję z nieudolności kolegów po fachu. Tymczasem Szczęsnego wcale nie dziwi, chociaż oczywiście irytuje, brak postępów w dochodzeniu. Jest bowiem przekonany, że za włamaniami stoi ktoś wyjątkowo inteligentny, kto działa z rozmysłem i rozmachem. Ale i tacy ludzie kiedyś popełniają błędy. A jeżeli nie bezpośrednio oni, to ich wspólnicy. Bo przecież nikt w Komendach Miejskiej ani Głównej nie ma wątpliwości, że te zuchwałe kradzieże są dziełem całej szajki, przynajmniej kilku osób. I rzeczywiście pewnego dnia jeden ze współpracowników Szefa robi coś, co staje się dla kapitana Szczęsnego i jego ludzi pierwszą konkretną zaczepką: zabrane inżynierowi Waligórskiemu spodnie i marynarkę zanosi do handlarza na Bazarze Różyckiego, czyli w miejsce niemal nieustannie inwigilowane przez MO.
To zdarzenie wywołuje prawdziwą lawinę. Szef bowiem nie wybacza błędów i eliminuje każdego, kto je popełnia. Każdego, kto mógłby doprowadzić bezpośrednio do niego. Szczęsny i najwytrwalej pomagający mu w tym dochodzeniu sierżant Tuczyński (porucznik Kazimierz Kręglewski jest tu postacią drugoplanową), złapawszy nić – konsekwentnie podążają za nią, mając nadzieję, że kiedy uda im się wytypować kolejną ofiarę szajki, to wszystkich złapią na gorącym uczynku. Anna Kłodzińska bardzo barwnie przedstawia warszawski półświatek, do którego należą ludzie z bardzo różnych warstw społecznych. Są osoby z nizin i rodzin patologicznych, ale i tacy, których krewni zajmują eksponowane stanowiska, cieszą się autorytetem, przychylnością władz. Po których absolutnie nikt nie spodziewałby się, że w ich rodzinie może trafić się „czarna owca”. I może to właśnie ubodło potencjalnych wydawców, którzy uznali, że nie chcą brać na swoje barki walkę z cenzurą. Publikacje powieściowe ukazujące się w gazetach, choć oczywiście także poddawane były kontroli, to jednak nie była ona aż tak skrupulatna. Urzędnicy z ulicy Mysiej, gdzie znajdowała się siedziba Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, i bez dokładnego wczytywania się w milicyjne „gazetowce” mieli ręce pełne roboty.
![koniec](/img/i_koniec.gif)
"Decydentów", nie "dysydentów".