50… 40… 30… 20… 10…: Lipiec 2011Choć wakacje w pełni (przynajmniej kalendarzowo, bo z pogodą różnie), zmusiliśmy się by przysiąść i skompletować kolejny odcinek niniejszego cyklu. Tym razem bierzemy na tapetę płyty z „7” na końcu (a więc 1967, 1977, 1987, 1997 i 2007) i jak zwykle proponujemy całkowity rozstrzał stylistyczny: od psychodelii poprzez punk i awangardowy metal po electro. Miłej lektury!
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień, Mieszko B. Wandowicz50… 40… 30… 20… 10…: Lipiec 2011Choć wakacje w pełni (przynajmniej kalendarzowo, bo z pogodą różnie), zmusiliśmy się by przysiąść i skompletować kolejny odcinek niniejszego cyklu. Tym razem bierzemy na tapetę płyty z „7” na końcu (a więc 1967, 1977, 1987, 1997 i 2007) i jak zwykle proponujemy całkowity rozstrzał stylistyczny: od psychodelii poprzez punk i awangardowy metal po electro. Miłej lektury!
Wyszukaj / Kup 1967 – The Electric Prunes „I Had Too Much to Dream (Last Night)” Pod koniec lat 60. zespołów grających rocka psychodelicznego obrodziło jak grzybów po deszczu. Jednak jeśli chce się wskazać te najbardziej psychodeliczne z psychodelicznych, The Electric Prunes powinni znaleźć się w czołówce zestawienia. Grupa ta to modelowy przykład formacji, która żyła w symbiozie z ideologią i ruchem hippisowskim. Narodziła się wraz z jego początkiem i zakończyła działalność, kiedy lato miłości przeminęło. A wszystko zaczęło się niewinnie – ot, kilku przyjaciół z Taft High School w Los Angeles grało dla przyjemności w garażu. Traf chciał, że przypadkowo usłyszała ich agentka nieruchomości, która zachwycona nieokiełznaną muzyką zespołu, przedstawiła go znajomemu dźwiękowcowi ze studia RCA. Z początku wytwórnia nie wierzyła w umiejętności kapeli, dlatego też zatrudniła profesjonalistki – Annette Tucker i Nancie Mantz, które miały napisać dla niej przebój. Panie wykonały zadanie, tworząc fortepianową balladę „I Had Too Much to Dream (Last Night)”, jednak kiedy ekipa The Electric Prunes wzięła ją na warsztat, całkowicie ją odmieniła. Był to odważny krok w stronę psychodelii – podkręcono tempo, pojawiła się cała gama dźwięków fuzz i charakterystyczne echa oraz zwielokrotnione wokale, nadające całości onirycznego klimatu. Eksperyment się powiódł. Utwór spodobał się rozgłośniom radiowym, co zaowocowało nagraniem pełnoprawnego albumu, równie szalonego i nieokrzesanego, gdzie tradycja łączy się z kosmicznymi dźwiękami. Doprawdy trudno rozstrzygnąć, czy zespół wykazał się większą ekstrawagancją, umieszczając na płycie szalone numery w postaci „Get Me to the World on Time”, czy dość tradycyjne, jak zakończenie w postaci swingującego „The Toonerville Trolley”. The Electric Prunes zyskali fanów po obu stronach Atlantyku i popularnością dorównywali takim legendom, jak chociażby Jefferson Airplane. Dalsze losy bandu to zagłębianie się w narkotykowych i ideologicznych odlotach, a ich kulminacją było skomponowanie pierwszej na świecie rockowej mszy, do tego po łacinie. Można ją znaleźć na wydanym w 1968 roku albumie „Mass in F Minor”. Niestety w 1970 roku drogi członków zespołu się rozeszły, a jego działalność zakończyła, tak jak skończył się ruch dzieci kwiatów. Po latach „I Had Too Much to Dream (Last Night)” została odkryta przez kolejne pokolenie młodych muzyków, tym razem stając się inspiracją dla innego ideologicznego ruchu – punkowego. Piotr „Pi” Gołębiewski 1977 – Television „Marquee Moon”
Wyszukaj / Kup Debiutanckie nagrania związanego z CBGB amerykańskiego kwartetu Television, wydane przez Elektrę, należą do kategorii tych płyt, które słuchane po latach rozjaśniają sens tego, co w muzyce zdarzyło się od momentu, kiedy ujrzały światło dzienne. Album „Marquee Moon” na świat przyszedł w 1977 roku i doskonale scharakteryzował niemalże całą gitarową rewolucję Nowego Jorku tamtych lat. Z siłą punk rocka, doorsową poetyką i muzycznymi horyzontami sięgającymi przynajmniej Velvet Underground Television na stałe wpisali się w historię muzyki pop. Gitarowe dialogi Toma Verlaine’a i Richarda Lloyda budują niepowtarzalne rockowe misterium na sprawnej, doskonałej w swej oszczędności – choć urozmaiconej i potrafiącej w każdej chwili zaskakująco dodać numerom kolorytu – grze sekcji rytmicznej (Billy Ficca na bębnach i Fred Smith na basie). Utwory Television balansują między rock and rollem, punkiem i glamem, nierzadko zahaczając o rejony typowe bardziej dla artrockowców. W ryzach szorstkiego brzmienia z łatwością rozwijali instrumentalne improwizacje. Słuchaczom szukającym w muzyce dużej dawki energii, wyładowania frustracji i jednocześnie dobrej zabawy, kapela ze szczeniacką szczerością i bez żadnych kompromisów potrafiła sprzedać także coś więcej – spory zastrzyk inteligentnej sztuki – zaszczepiając w nich chęć do poszukiwań i eksperymentów. Jako ciekawostka – wokalista grupy, Tom Verlaine, spotykał się z jedną z największych ikon tamtejszej sceny – Patti Smith, której wpływ na jego wokale daje się zauważyć najbardziej w „Guiding Light” i „Torn Curtain”. O całości najlepiej świadczy tytułowa kompozycja – to kawał świetnej roboty, zespalający wszystkie odcienie twórczości kapeli w jedną spójną całość, brzmiącą do dziś zadziwiająco świeżo i aktualnie. Upływ czasu nie tknął w zasadzie żadnego z tych numerów; albumu słucha się, jakby nagrany był w tym stuleciu. Jakub Stępień 1987 – Celtic Frost „Into the Pandemonium”
Wyszukaj / Kup We wkładce „Into the Pandemonium” wyeksponowano cytat z lidera grupy, Toma Gabriela Fischera, będący swego rodzaju usprawiedliwieniem obranej drogi: „nie obchodzi mnie, czy jesteśmy najciężsi, najmięksi, najbardziej komercyjni lub sztuczni. Próbujemy być inni, być czymś nowym”. Takie słowa nie dziwią, o ile bowiem już „To Mega Therion” zawiera pewne odstępstwa od ekstremalnej jak na owe czasy, ale jednak klasycznie metalowej formuły, o tyle następny album podobną zdradę ideałów stanowi mniej więcej w połowie. Oto na przykład gościnnie występująca Manü Moan z The Vyllies melorecytuje przy akompaniamencie kwartetu smyczkowego Baudelaire’a po francusku albo w zdominowanym przez perkusję i symfoniczne sample utworze pojawia się jeszcze przetworzony elektronicznie, puszczony z taśmy głos. Coś takiego mogłoby kilka lat później ozdobić którąś z płyt rodaków Celtic Frost, The Young Gods, tutaj jednak musiało w swojej epoce zaskakiwać. Znany z charakterystycznego, prymitywnego okrzyku „ugh” Fischer na „Into the Pandemonium” woli w towarzystwie kobiecego chórku śpiewać, że nie będzie tańczył, lub teatralnie zbolałym głosem wytyczać szlaki takim płytom jak „Lepaca Kliffoth” Therion czy „The Silent Enigma” Anathemy. Na dodatek, aby nie było wątpliwości, jaki typ muzyki wywarł niebagatelny wpływ na kształt albumu, zaczyna się krążek coverem „Mexican Radio” nowofalowej grupy Wall of Voodoo. I to dzięki takim między innymi pomysłom jest „Into the Pandemonium” płytą co prawda bez porównania mniej popularną, ale równie ważną co dowolny klasyk głównego nurtu ostrych dźwięków; podstawą, na której opiera się ogromny procent – niestety: nie zawsze strawnego – awangardowego i tzw. klimatycznego metalu. Mieszko B. Wandowicz 1997 – Tosca „Opera”
Wyszukaj / Kup Tosca to jedna z ikon downtempa nie tylko ubiegłej dekady. Za zawartość albumów firmowanych tą nazwą odpowiada duet: Rupert Huber oraz Richard Dorfmeister. Obaj muzycy, znający się jeszcze ze szkolnych ław, działali początkowo jako Dehli9. Później ich kariery rozeszły się – Richard współtworzył znany szerszej publiczności projekt Kruder & Dorfmeister, natomiast Rupert skupił się na akustycznych i bardziej eksperymentalnych kompozycjach. Ścieżki obu Austriaków przecięły się ponownie w połowie lat 90., czego pierwszym efektem było kilka singli, a w końcu długogrający debiut zatytułowany „Opera”, który ukazał się w 1997 roku. Na płytę weszło blisko pięćdziesiąt minut leniwej, delikatnie pulsującej muzyki elektronicznej z pogranicza chilloutu, lounge’u oraz dubu. Zresztą w kolejnych latach Tosca była częstym gościem różnorodnych kompilacji skupiających się właśnie na tego typu brzmieniach. Co ważne, „Opera” nie jest jednym z wielu jednolitych, przesadnie usypiających i do bólu monotonnych krążków, jakie w tamtym okresie masowo trafiały na sklepowe półki. Choćby pierwsze „Fuck Dub Part1+2” to miarowy, kołyszący, ale i urozmaicony skrawkami wokali numer. Tych ostatnich jest więcej na „Worksong”, a zwiększone nieco tempo oraz pojedyncze klawisze pojawiają się w „Gimmi Gimmi”. „Chocolate Elvis” to trochę quasi-smyczkowych dźwięków oraz operowych wstawek w miłej dla ucha, kołyszącej formie. Dodajmy jeszcze surowe, rozmyte oraz szeptane „Ambient Emely”, a także kolejne „Postgirl” – stanowiące powrót do klimatu z początku wydawnictwa. Prawdą jest, że dzisiaj tego typu muzyka wydaje się być przebrzmiała i zapomniana, ale czternaście lat temu to m.in. austriacka Tosca wyznaczała kierunki rozwoju leniwych nurtów. Jeżeli ktoś ma zamiar je poznać albo odświeżyć w swojej pamięci, to niech sięgnie po „Operę”. Michał Perzyna 2007 – Recoil „subHuman”
Wyszukaj / Kup Może niełatwo w to uwierzyć, ale Alan Wilder, wieloletni członek Depeche Mode i współtwórca najważniejszych albumów grupy, rozwinął skrzydła już po rozstaniu ze znakomitymi kolegami. Co prawda pod szyldem Recoil nagrywał płyty jeszcze w latach 80., a więc przed odejściem z zespołu, wydaje się jednak, że z wiekiem ma coraz ciekawsze pomysły; zresztą sam najpewniej jest podobnego zdania, skoro prezentując niedawno zestaw najlepszych utworów, umieścił w nim jedynie dwa numery z „depeszowskich” czasów. „subHuman” to ostatni jak dotąd album z premierowymi kompozycjami, będący kontynuacją kierunku wyznaczonego przez „Liquid” z 2000 roku. Stara się na nim Wilder połączyć tradycyjne czarne rytmy (tutaj bardziej niż na gospel jak w „Jezebel” z poprzedniego nagrania stawia na korzennego bluesa) z naturalnymi dla siebie syntezatorami; trudno ocenić, który pierwiastek dominuje. Z jednej strony to najbardziej gitarowa płyta Recoil, w dodatku ubarwiona niskim głosem Joego Richardsona, białego wprawdzie, ale tylko wizualnie. Z drugiej często na czoło wydostają się hipnotyczne elektroniczne plamy, przypominające tyleż trip-hop, ile klasyczne dokonania Klausa Schulze. W tych mniej bluesowych momentach pojawia się delikatny śpiew Carli Trevaskis, która nieco niweluje dość duszny, impulsywny wydźwięk całości. Chwile łagodności potrzebne są tym bardziej, że Wilder zupełnie zrezygnował na „subHuman” z nagrywania chwytliwych, przystępnych utworów: z siedmiu długich numerów żaden nie jest ani nie ma być materiałem na przebój. Nie szkodzi – album broni się bez tego, a chcąc łatwiejszego w obsłudze, ale utrzymanego w zbliżonym duchu połączenia minionych epok i odległych utopii, można chwycić na przykład za „Up” Petera Gabriela. To niby bardzo różne krążki, ale przemawiające do podobnej wrażliwości – i będące świadectwem podobnej klasy. Mieszko B. Wandowicz 26 lipca 2011 |
A panu Gołebiewskiemu w prezencie: http://en.wikipedia.org/wiki/The_Electric_Prunes. Sugeruję przeczytać, dobre dla osoby początkującej w temacie - a pan chyba właśnie taki jest... Jeśli nie jest pan obeznany z angielskim, mogę przetłumaczyć, polska wersja tego artukułu jest skandalicznie uboga. Aha, jeszcze się poznęcam. Prunes NIGDY nie dorównali nawet połowie popularności Jeffersonów chociażby. Pałętały się ich płyty i single w dolnych strefach Billboardu, zresztą słusznie, bo to byli słabi muzycy i jeszcze słabsi kompozytorzy. Dlatego "Mass..." jest takim szokiem dla słuchacza, który zna ich wcześniejsze dokonania. No, ale to dlatego, że - jak wspomniałem - album nagrali muzycy sesyjni, a oryginalni Prunes nawet się do studia nie dostali ;)
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Podsumowanie
— Esensja
Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski
Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski
Wrzesień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna
Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz
Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna
Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna
Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Magia i Miecz: Z niewielką pomocą zagranicznych publikacji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Po komiks marsz: Kwiecień 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch
My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Tradycyjnie potworne brednie na temat, tym razem The Electric Prunes. "Mass in F Minor" nie nagrał skład, który nagrał dwie pierwsze płyty zespołu, jak sugeruje p. Pi. Co więcej, oryginalne Śliwki po nagraniu dwóch płyt przestały istnieć. Zespół stał się tworem studyjnym pod dyrekcją producenta Davida Axelroda, więc passus "Dalsze losy bandu to zagłębianie się w narkotykowych i ideologicznych odlotach, a ich kulminacją było skomponowanie pierwszej na świecie rockowej mszy, do tego po łacinie. Można ją znaleźć na wydanym w 1968 roku albumie „Mass in F Minor”. Niestety w 1970 roku drogi członków zespołu się rozeszły, a jego działalność zakończyła, tak jak skończył się ruch dzieci kwiatów." to uroczy bełkot, ale i wprowadzanie czytelników w błąd. A wydaje się, że w erze web 2.0 tak łatwo jest sprawdzić to i owo... Bana macie na google, czy co?