Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 27 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50… 40… 30… 20… 10…: Listopad 2012

Esensja.pl
Esensja.pl
No i jest. Uroczyście prezentujemy dwudziestą odsłonę muzycznego cyklu „50… 40…”, która zawiera w sobie setną (przypomnianą przez nas) płytę z minionych lat. W listopadzie na tapetę wzięliśmy takich oto artystów: Wind, Dün, Deutsch Nepal, Helium Vola oraz Tune. Miłego poznawania (albo odświeżania w pamięci) tych perełek.

Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski

50… 40… 30… 20… 10…: Listopad 2012

No i jest. Uroczyście prezentujemy dwudziestą odsłonę muzycznego cyklu „50… 40…”, która zawiera w sobie setną (przypomnianą przez nas) płytę z minionych lat. W listopadzie na tapetę wzięliśmy takich oto artystów: Wind, Dün, Deutsch Nepal, Helium Vola oraz Tune. Miłego poznawania (albo odświeżania w pamięci) tych perełek.
1971 – Wind, „Seasons”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Korzenie Wind sięgają 1964 roku, kiedy to czterech przyszłych muzyków tej grupy – gitarzysta i wokalista Thomas Leidenberger, basista Andreas Büehler, klawiszowiec Lucian Büehler oraz perkusista Lucky Schmidt – założyło w bawarskim Erlagen jeszcze na poły amatorską kapelę specjalizującą się w występach w pubach i klubach znajdujących się na terenie amerykańskich baz wojskowych na południu Republiki Federalnej Niemiec. Pięć lat później zespół podpisał bardzo nietypowy kontrakt na trasę koncertową po… Wietnamie Południowym. Publiczność mieli stanowić żołnierze amerykańscy, dla których artystyczna znajomość z Bawarczykami byłaby nadzwyczaj miłą odskocznią od toczącej się w tym azjatyckim kraju wojny. Po sześciu miesiącach grania do żołnierskiego „kotleta” (w repertuarze znajdowały się przede wszystkim standardy rockandrollowe) Leidenberger i jego kompani wrócili do ojczyzny, a swoją eskapadę na drugi koniec świata wspominali po latach jako niekończący się koszmar. Ale takie przeżycia także hartują. Bo czymże może wydawać się europejski show business po pół roku spędzonym w wietnamskiej dżungli?! W 1970 roku muzycy przyjęli nieco dziwaczną nazwę Corporal Gander’s Fire Dog Brigade i nagrali album zatytułowany „On the Rocks”, którego zawartość niewiele różniła się od tego, co panowie z Black Sabbath zaproponowali na krążku „Paranoid”. A to oznaczało bycie zaledwie jednym z wielu epigonów Brytyjczyków i stało w jaskrawej sprzeczności z ambicjami czterech przyjaciół z Bawarii.
W efekcie kontrolowanej wewnętrznej rewolucji w styczniu 1971 roku przyjęli do składu piątego muzyka – wokalistę Steve’a (Bernda) Leistnera (udzielającego się w lokalnej formacji Flying Carpet and Faction) – i zdecydowali się podążyć nową drogą. Wybór ten okazał się strzałem w dziesiątkę. Leistner obdarzony był bowiem bardzo mocnym i charakterystycznym, chropawym głosem, na dodatek umiał grać na harmonijce i flecie, co w znaczący sposób wpłynęło nie tylko na poszerzenie instrumentarium, ale głównie na wzbogacenie brzmienia. Nowy materiał grupa zarejestrowała w studiu legendarnego Dietera Dierksa w Stommeln nieopodal Kolonii; ukazał się on jeszcze w 1971 roku pod tytułem „Seasons” – na okładce widniała już jednak inna nazwa. Corporal Gander’s Fire Dog Brigade przeistoczyło się w Wind. Na longplay trafiło sześć kompozycji (w tym jedna, półtoraminutowa miniatura fortepianowa „Romance”). Całość otwierał „What Do We Do Now”, który swoją potęgą dosłownie wbijał w ziemię – i to zarówno potężnym brzmieniem organów, jak i czysto hardrockową sekcją rytmiczną; wiele zawdzięczał też elektrycznemu bluesowi i art-rockowym poszukiwaniom takich wykonawców jak Yes czy Jethro Tull (vide partia fletu, na którym w tym jednym kawałku zagrał znany producent Jochen Petersen). Następujący po nim „Now It’s Over” to psychodeliczna ballada, w której zakończeniu można dopatrzyć się wpływów muzyki klasycznej (w czym utwierdzają słuchacza czyste dźwięki wibrafonu i klawinetu).
Powrotem do ogniście rockowych brzmień są, starające się pożenić progres z hard rockiem, zamykający stronę A winylu „Springwind” oraz otwierająca stronę B kompozycja „Dear Little Friend”. Pod wieloma względami przypominają one dokonania innej legendarnej niemieckiej kapeli z tamtych czasów – 2066 & Then. Zwieńczeniem „Seasons” jest monumentalny, trwający niemal 16 minut utwór „Red Morningbird”. Po długim – wyciszonym i bardzo spokojnym – wstępie zespół wyprowadza mocny cios, którego clou stanowi znakomita solówka gitarowa Leidenbergera; potem znów mamy do czynienia z fragmentem nadzwyczaj kontemplacyjnym, po którym muzycy Wind ponownie udowadniają, że mimo wszystko wyrośli z tradycji Sabbathowskiej. Zaskoczeniem mogą być natomiast dwie króciutkie partie harmonijki – na początek i finał numeru – żywcem wyjęte z… „Man with a Harmonica” Ennia Morricone. Longplay „Seasons” sprzedał się w 30 tysiącach egzemplarzy, co było fantastycznym wynikiem. W 1972 roku grupa nagrała płytę „Morning” (jeszcze popularniejszą), po kilku kolejnych miesiącach wypuściła na rynek singiel z utworem „Josephine”, po czym przeszła do historii. Szczęśliwie oba krążki doczekały się w latach 90. ubiegłego wieku reedycji kompaktowych.
Sebastian Chosiński
1981 – Dün, „Eros”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Zeuhl to najistotniejszy francuski wkład w historię rocka progresywnego. Zwłaszcza lubującym się w jazzie fanom progresu trudno byłoby sobie wyobrazić tę muzykę bez płyt Magmy, Univeria Zekt, Eskaton, Weidorje, Rialzu, ZAO, Potemkine czy – w nieco mniejszym już stopniu – Arachnoïd. Niekiedy do powyższego grona specjaliści dorzucają jeszcze jedną kapelę – pochodzącą z Nantes formację Dün. Działała ona w latach 1978-1983, a ton nadawali jej gitarzysta Jean Geeraerts oraz flecista Pascal Vandenbulcke. Ten drugi dał się już wcześniej poznać w lokalnym zespole Vegetaline Boufiol, który w 1978 roku przechrzczony został na Kan-Daar, a następnie – gdy do składu dołączył Geeraerts – na Dune (na cześć słynnej powieści Franka Herberta „Diuna”). Ostatecznie, wzorem innych kapel z kręgu zeuhl, muzycy zdecydowali się na drobny zabieg udziwniający szyld i tym sposobem narodził się Dün. Skład uzupełnili: basista Thierry Tranchant, klawiszowiec Bruno Sabathe, perkusista Laurent Bertaud oraz grający na instrumentach perkusyjnych Alain Termol; w pierwszych latach grupa wspomagana była jeszcze przez saksofonistę Philippe’a Portejoi. Zespół pozostawił po sobie tylko jeden album – zatytułowany „Eros”. Nagrano go w studiu w szwajcarskim Kirchbergu – tym samym, w którym powstały dwa klasyczne krążki awangardowych prog-rockowców z belgijskiego Univers Zero („Heresie”, 1979; „Ceux Du Dehors”, 1980).
Muzycy sami sfinansowali sesję nagraniową i sami zapłacili za wytłoczenie longplaya. Ukazał się on latem 1981 roku w nakładzie zaledwie tysiąca egzemplarzy; sprzedawany był przede wszystkim podczas koncertów; jeśli trafiał do sklepów muzycznych, to jedynie tych w okolicy Nantes. Na szczęście płyta nie uległa zapomnieniu – 31 lat później doczekała się reedycji (pod szyldem wytwórni Soleil Zeuhl). Do właściwego materiału dodano nadzwyczaj atrakcyjne bonusy – trzy utwory znane z płyty, ale we wcześniejszych alternatywnych wersjach oraz – w formie zwieńczenia – akustyczny kawałek koncertowy. „Eros” jest w pełni instrumentalnym – na krążku nie pada bowiem praktycznie ani jedno słowo (z wyjątkiem słyszalnego na dalekim planie zbiorowego okrzyku w numerze tytułowym) concept albumem opartym na „Diunie” Herberta. Muzycznie to przede wszystkim połączenie jazz-rocka z okolic Mahavishnu Orchestra i Franka Zappy z progresem spod znaku King Crimson i rockową awangardą utożsamianą z brytyjską sceną Canterbury (vide Henry Cow). Zasadniczą część longplaya wypełniają cztery rozbudowane kawałki (po dwa na stronę), w sumie trwające niespełna 37 minut. Jak na dzisiejsze standardy, to niewiele, ale przecież nie w długości całej płyty tkwi siła, lecz w jej wyjątkowej formie muzycznej. Otwierający album utwór „L’épice” to w zasadzie klasyczne fusion (gitara, sekcja rytmiczna), które dla urozmaicenia okraszone zostało awangardowymi pasażami fletu i ksylofonu. Nie inaczej jest w „Arrakis”, które zaczyna się bardzo spokojnie, by z czasem nabrać wigoru; o wartości tej kompozycji decydują jednak przede wszystkim mocno kontrastujące ze sobą jazz-rockowe brzmienia gitary elektrycznej (kłania się Zappa) z akustycznymi dźwiękami fortepianu i fletu.
W zasadzie to samo można by napisać o najkrótszym z całej czwórki, bo zaledwie siedmiominutowym, „Bitonio” – wyjątkiem jest fakt, że ten kawałek brzmi najbardziej po bożemu i równie dobrze mógłby wyjść spod ręki Józefa Skrzeka i jego kompanów z SBB (pod warunkiem, że dokooptowaliby sobie do składu flecistę). Nie mniej połamane rytmy i intrygujące ksylofonowe ozdobniki serwuje także zamykający całość tytułowy „Eros”. Ale i w nim Geeraerts, jego kompozytor, zdecydował się umieścić kilkuminutowy fragment znacznie spokojniejszy od reszty utworu, w którym pobrzmiewa muzyka etniczna z dalekiej Azji (widocznie to właśnie skojarzyło mu się z piaszczystymi krajobrazami Herbertowskiej Diuny). Bonusy pozwalają dostrzec, jak na przestrzeni lat zmieniały się utwory, które ostatecznie umieszczono na „Erosie”. „Arrakis” jest tu nawet w dwóch dość znacznie odbiegających (i przede wszystkim krótszych) od płytowej wersjach. Dwa lata po publikacji longplaya Dün zaprzestało działalności; Geeraerts i Vandenbulcke powołali do życia nową formację – grającą jazz z elementami muzyki latynoamerykańskiej Nevrose Spirituals.
Sebastian Chosiński
1991 – Deutsch Nepal, „Deflagration Of Hell”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Jeśli ktoś zastanawiał się, jak nieszablonowo przedstawić piekło w muzyce, to „Deflagration Of Hell” jest tego doskonałym przykładem. Peter Andersson, kompozytor mocno powiązany ze sceną noise, industrial oraz dark ambient, założyciel Deutsch Nepal, postanowił przelać swoje negatywne emocje z dzieciństwa do tego właśnie projektu. Dorastał w malutkiej, liczącej około 3000 osób miejscowości – Boxholm, niecieszącej się dobrą reputacją. Od zawsze kojarzyła mu się z wszechobecną patologią społeczną, a pogłębiającego się przerażenia dopełniały wielkie maszyny przemysłowe, których muzyk bał się za młodu. „Deflagration Of Hell” zawiera opisane powyżej składniki, a transowa aura unosząca się nad albumem kojarzy się z niemiecką sceną lat 70. (wspominając chociażby Amon Düül II). Nie powinno to dziwić, bowiem nazwę – Deutsch Nepal – Peter zaczerpnął prosto z utworu wspomnianych krautrockowców. Ale byłoby zbytnim uproszczeniem tak podsumować krążek, sięgający nawet po dokonania SPK, Throbbing Gristle czy ogólnie mówiąc, wczesnej sceny industrialnej. Hipnotyzujący, z podbitą perkusją, utwór tytułowy to osobista, niemalże sentymentalna dantejska wędrówka kompozytora po koszmarnych obrazach miasta. „Excursioner Angel” to ukłon w stronę „‪Information Overload Unit‬” wymienionych wyżej Australijczyków. Dodanie rytmicznie wybrzmiewających bębnów do wszechobecnych hałaśliwych sprzężeń z jednej strony ułatwia odbiór, z drugiej jednak, swego rodzaju „plemienność” i powtarzalność całości przywodzi na myśl sceny niewolniczej pracy z „Metropolis” Fritza Langa. Podobnie jest w „The Hierophants Of Light”, gdzie początkowo powtarzane jak mantra: „You shall hear nothing, you shall see nothing, you shall think nothing, you shall be nothing…” przeobraża się w miarowy maszynowy rezonans. Sporo na „Deflagration Of Hell” różnego rodzaju niedookreślonych gęstych dźwięków, blipów, wsamplowanych pogłosów, potęgujących duszną i wcale nie optymistyczną atmosferę krążka, dzięki czemu znacząco odróżnia się to od spuścizny In Slaughter Natives. Zdumiewające, że po ponad 20 latach nadal brzmi to świeżo i oryginalnie, a trzeba pamiętać, że pierwotna wersja albumu ukazała się na kasecie magnetofonowej. Aktualnie reedycja jest do zdobycia w wytwórni Cold Meat Industry.
Przemysław Pietruszewski
2001 – Helium Vola, „Helium Vola”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Powstanie Helium Vola (łac. Leć, Helu – i nie chodzi tu o jakąś niewiastę) jako projektu jest kolejnym dowodem na to, że po odejściu z grupy, którą się założyło, można stworzyć kolejną na tę samą modłę. Ernst Horn po rozstaniu z Qntal w pierwszej połowie lat 90. skupił się na pisaniu muzyki dla Deine Lakaien, jednak najwyraźniej zatęsknił za muzycznymi mediewizmami. Odcinając się oficjalnie od skojarzeń z Qntal, skrzyknął kilku wokalistów (w tym rewelacyjną Sabine Lutzenberger) i stworzył jeden z najdoskonalszych albumów łączących elektronikę z tradycyjną muzyką. Co istotne, elektronika wzbogaca tu doznania, a nie maskuje niedoskonałości i nie przytłacza swoją wszechobecnością. Duża w tym zaleta talentu kompozytorskiego Horna, który wie, kiedy pójść na całość, a kiedy przystopować, i który preferuje muzyczny ascetyzm, a nie barokizację. Debiutancki krążek w tym projekcie to przede wszystkim muzyka zebrana wokół motywu katastrofy Kurska – stąd też otwierające płytę żałobne „Funerali”. Prosty, acz depresyjny ze wszech miar kawałek otwiera drogę do zupełnie innych dźwięków: począwszy od onirycznej klamry „Les habitants du soleil”, poprzez transowy singiel „Veni Veni” i balladę „Je chante par couverture”, skończywszy na eksperymentalnym „Fama tuba” i wyrapowanym „Sancte Sator”. Kiedy słuchacz myśli, że słyszał już wszystko, to nieraz w obrębie jednego utworu pojawia się kolejne zaskoczenie – czasem delikatnie dodany instrument w tle, czasem nagłe przyspieszenie z kanonadą perkusji. „Helium Vola” to album-tygiel, przepakowany pomysłami, które logicznie następują po sobie i dopełniają się nawzajem, zwieńczone ekstatycznym hymnem „Selig”. Płyta nie należy do łatwych, bo obok oczywistych melodii pojawiają się załamania takie jak „Gegen einen Teufel”, teksty zaś orbitują od średniowiecznych „Carmina Burana” po wiersze Michela Houellebecqa. Wymusza to językowe podróże uwzględniające łacinę, starofrancuski i staroniemiecki, co jeszcze bardziej potęguje pozorny chaos na płycie. A jednak, gdy poświęcić czas albumowi, to potrafi się on odwdzięczyć jedną z najpiękniejszych godzin w życiu słuchacza. Dzieło pozornie delikatne, o kruchej i misternej konstrukcji, które wytrwało do dziś i ustępuje jedynie swojemu następcy – „Liod”. Warto się zapoznać choćby po to, żeby przełamać stereotyp granego na kolanach „Carmina Burana” Orffa.
Mateusz Kowalski
2011 – Tune, „Lucid Moments”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
O trudnościach związanych z zabłyśnięciem na polskiej scenie muzycznej mógłby opowiadać wiele godzin niejeden twórca, zwłaszcza jeśli gra rzeczy ambitniejsze, nieskrojone pod radiowe standardy, na przykład rock progresywny. Zespół Tune zdecydował się więc na dość ryzykowną formę promocji, jaką jest występ w popularnym talent show, w tym wypadku „Must Be the Music. Tylko Muzyka”. I wyszedł z tej próby zwycięsko! Choć samego programu nie wygrał, to jednak zaprezentował się jako kolektyw już uformowany, który spokojnie mógłby nagrać płytę. A tu niespodzianka, taka już od roku jest i nosi nazwę „Lucid Moments”. Osobiście chciałem podziękować Tune, że zdecydowali się wziąć udział w programie Polsatu, bo gdyby nie to, ich album zapewne poznaliby jedynie najbardziej zagorzali fani progresywnego rocka, co niewątpliwie byłoby wielką stratą. Podejście Tune do tej nieco skostniałej już formy wnosi w nią niewątpliwie powiew świeżości. Ich muzyka zagrana jest z ogromną energią i nerwem, który od początku potrafi zelektryzować słuchacza. Choć utwory mają średnio ponad sześć minut długości, sprawiają wrażenie bardzo zwartych, bez nadmiernego lania wody, co jest niestety przekleństwem zespołów progrockowych. Na pewno duża w tym zasługa Adama Hajzera, który dał się poznać jako rewelacyjny gitarzysta, potrafiący swoimi niezbyt rozbudowanymi, ale intensywnymi solówkami sprawić, że ciarki chodzą po plecach. Ważnym elementem twórczości Tune jest również charyzmatyczny wokalista Jakub Krupski (występujący wcześniej w równie ciekawym składzie Kamień Kamień Kamień), który aktorsko balansuje między ekspresyjnym zaangażowaniem i nonszalanckim zblazowaniem. Wreszcie mamy Janusza Kowalskiego, który gra na wciąż mało eksploatowanym w muzyce rockowej instrumencie, jakim jest akordeon. Co ciekawe, nie jest on traktowany jako ubarwienie kompozycji, ale jako ich podstawa („Dependent”, „Cabin Fever”). Wszystko to sprawia, że warto przyglądać się karierze Tune, bo przy odrobinie szczęścia spokojnie może zyskać status Riverside czy Quidam.
Piotr „Pi” Gołębiewski
koniec
23 listopada 2012

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Podsumowanie
— Esensja

Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski

Wrzesień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz

Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Luty 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Tegoż twórcy

Dwupak tematyczny: Progresywnie i regresywnie
— Sebastian Chosiński

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.