Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 8 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Muzyka

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

muzyczne (wybrane)

więcej »

Zapowiedzi

muzyczne

więcej »
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50… 40… 30… 20… 10…: Październik 2012

Esensja.pl
Esensja.pl
W „50… 40…” coraz bliżej okrągłego jubileuszu. Zanim jednak przyjdzie pora na świętowanie, miejsce w naszym cyklu znalazły roczniki z „zerami” na końcu. Spośród artystów nagrywających w tych latach nieprzeciętne krążki wybraliśmy: Guru Guru, Ego on the Rocks, Fields Of The Nephilim, Iron Maiden oraz Charred Walls of the Damned.

Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski

50… 40… 30… 20… 10…: Październik 2012

W „50… 40…” coraz bliżej okrągłego jubileuszu. Zanim jednak przyjdzie pora na świętowanie, miejsce w naszym cyklu znalazły roczniki z „zerami” na końcu. Spośród artystów nagrywających w tych latach nieprzeciętne krążki wybraliśmy: Guru Guru, Ego on the Rocks, Fields Of The Nephilim, Iron Maiden oraz Charred Walls of the Damned.
1970 – Guru Guru, „UFO”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W drugiej połowie lat 60. ubiegłego wieku całą Europę Zachodnią opanował wirus lewactwa; podobnie było w Republice Federalnej Niemiec, gdzie najmniej odporni na chorobę okazywali się ludzie młodzi, a zwłaszcza studenci. Zauroczenie marksizmem i maoizmem objawiało się u nich dwojako: jedni z zakażonych – jak Andreas Baader, Ulrike Meinhof czy Gudrun Ensslin – zakładali organizacje terrorystyczne (vide Frakcja Czerwonej Armii) i mordowali ludzi, inni natomiast realizowali się na polu artystycznym – żyli w komunach, a czas umilali sobie, tworząc awangardową muzykę. Do tej drugiej grupy należy zaliczyć muzyków takich kapel jak Amon Düül czy Guru Guru, na czele której od początku istnienia aż do dzisiaj stoi obdarzony niebywałą wyobraźnią muzyczną perkusista Mani Neumeier. W pierwszym składzie Guru Guru znaleźli się obok niego jeszcze basista Uli Trepte oraz gitarzysta Eddy Naegeli; tego ostatniego zastąpił niebawem Amerykanin Jim Kennedy, za którego następnie „wskoczył” Ax Genrich. I właśnie tę trójkę – Neumeiera / Treptego / Genricha – usłyszeć możemy na nagranym w czerwcu 1970 roku debiutanckim krążku „UFO”.
Jak na tytuł przystało, muzyka zawarta na albumie jest prawdziwie kosmiczna i odlotowa. Łatwiej byłoby zresztą napisać, czego na „UFO” nie ma, niż co jest. Psychodelia i progres? Proszę, jak najbardziej. Awangarda i free jazz? Też znajdziecie, bez obaw. Zagrywek ze świata hard rocka również nie brakuje. Wszystko zaś podlane zostało rebelianckim anarchizmem, zacięciem do eksperymentatorstwa oraz… regularnie zażywanymi halucynogenami. Efekt nie mógł być inny. Pięć instrumentalnych kompozycji trwa w sumie trzydzieści siedem minut – niewiele jak na współczesne standardy, prawda? Ale zagęszczenie dźwięków, atonalnych brzmień i skrajnych emocji jest tak wielkie, że słuchacza mniej zaprawionego w bojach z rockową awangardą debiut płytowy Guru Guru może przyprawić o zawrót głowy, ba! o gigantyczne psychiczne zmęczenie. Tu nie ma zmiłuj. Począwszy od „Stone In” poprzez tytułowe „UFO” aż po zamykający krążek „Der LSD – Marsch” mamy do czynienia ze sfuzzowanymi gitarami i rozimprowizowaną sekcją rytmiczną, która momentami popada w takie połamańce, że panowie z Dream Theater i Primusa mogliby pozazdrościć inwencji niemieckim weteranom.
I choć od tamtej pory Guru Guru wydało jeszcze kilkadziesiąt płyt, chyba żadna nie charakteryzowała się taką dozą artystycznego szaleństwa. Co wcale nie znaczy, że były one bardziej strawne dla mniej wyrobionych odbiorców.
Sebastian Chosiński
1980 – Ego on the Rocks, „Acid in Wounderland”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
W 1975 roku, tuż po wydaniu albumu „Power and the Passion”, Frank Bornemann wymienił trzy czwarte składu prowadzonego przez siebie Eloy. Nowymi muzykami zostali: basista Klaus Peter Matziol, klawiszowiec Detlev Schmidtchen oraz perkusista Jürgen Rosenthal (jeszcze parę miesięcy wcześniej bębniący w Scorpions). W tym zestawieniu Niemcy nagrali trzy klasyczne albumy studyjne („Dawn”, 1976; „Ocean”, 1977; „Silent Cries and Mighty Echoes”, 1979) oraz najlepszą w historii kapeli koncertówkę („Live”, 1978). Niestety, w 1979 roku Schmidtchen i Rosenthal postanowili odejść i rozpocząć działalność na własną rękę; powołali do życia projekt, który nazwali Ego on the Rocks. Za własne pieniądze – 30 tysięcy marek zachodnioniemieckich – zrealizowali materiał, który miał się ukazać na debiutanckim longplayu. I wtedy zaczęły się schody. Wytwórnie nie były bowiem zainteresowane wydaniem ich muzyki; komentarz do odmowy był najczęściej taki: „zbyt awangardowe i niemożliwe do sprzedania”. Płyta „Acid in Wounderland” – gotowa już w 1980 roku – przeleżała więc jeszcze kilka miesięcy i ostatecznie ujrzała światło dzienne po Sylwestrze. Datowano ją jednak na rok 1980. W studiu panowie podzielili się obowiązkami: Detlev zagrał na syntezatorach i organach, gitarze solowej i basie, natomiast Jürgen – na bębnach i instrumentach perkusyjnych; śpiewali zaś na zmianę.
Na oryginalnym winylu znalazło się osiem kompozycji, w których autorzy z jednej strony zgrabnie wpisali się w progresywną tradycję Eloy, z drugiej zaś – odważnie sięgnęli po zdobywające wtedy wielką popularność brzmienia nowofalowe i synthpopowe; nie zabrakło również nieco lżejszej od proponowanej przez Brytyjczyków z Hawkwind odmiany space rocka. W klimacie Eloy utrzymane są otwierające krążek „7 to 7 or 999 to 99 Hope” (z głosem Adolfa Hitlera na dobry początek) oraz znakomite „Unallgemeine Bestürzung” (z najostrzejszą na całej płycie solówką gitary); w „Erected Error” i „Mystik †1†9†8†0” na plan pierwszy wybijają się już przede wszystkim nowofalowe syntezatory. „Asylum” i „Hazard” zaprawione są szczyptą psychodelii, a efekty wykorzystane w drugim z kawałków od razu przywodzą na myśl „Money” Pink Floyd; „Godbluff” z kolei równie dobrze mógłby wyjść spod ręki Edgara Froese (w okresie gdy Tangerine Dream zaczęło skręcać w stronę popu). Zamykający album numer „Civilization Song 1” skrzy się natomiast od kosmicznych brzmień i przestrzennych klawiszy.
Sporą ciekawostką dla fanów mogą być bonusy dodane do kompaktowej edycji „Acid in Wounderland” wytwórni Second Battle (z 1997 roku). Jest ich pięć, w tym liczące sobie ponad dziewiętnaście minut eksperymentalne „Once in Africa 1”, w którym panowie z Ego on the Rocks udanie kontynuują psychodeliczno-awangardowe tradycje krautrocka z przełomu lat 60. i 70. Pozostałe kawałki prezentują bardzo różne oblicza duetu: synthpopowe w „Destroy the Gun” i „Another Saturday Night” oraz ambientowe i spacerockowe w „Losers and Finders” i „Civilization Song 2”.
Sebastian Chosiński
1990 – Fields Of The Nephilim, „Elizium”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Po nagraniu „Elizium” (jak i dwóch poprzednich albumów) Carl McCoy nie przypuszczał, że stanie się wyznacznikiem dla wielu epigonów, którzy teraz dość często goszczą na festiwalu Castle Party w Bolkowie. Od czasu wydania tego albumu wiele się w muzycznym świecie zmieniło, ale król gotycko-metalowego grania może być tylko jeden. Przepuszczony przez filtr lat 80., począwszy od The Cure poprzez Bauhaus, Fields Of The Nephilim wykreował niespotykaną dotąd atmosferę grozy, okultyzmu czy nawet magii spod znaku Aleistera Crowleya. Zawsze jednak muzyce tego zespołu towarzyszył ten specyficzny westernowski klimat. Dzięki temu rock w jego wykonaniu miał w sobie coś mistycznego i chwytliwego zarazem.
Zapoczątkowane na „The Nephilim” spowite muzyczną mgłą melodie znalazły swoje rozwinięcie na opisywanej płycie. To dramatyczna, ale także euforyczna podróż w głąb śmiertelności, gdzie jak śpiewa McCoy: „the night has become elizium”. I jak Sisters Of Mercy łączyli gotycką nutę z popową syntetyką, tak ekipa McCoya postawiła na rozwlekłe gitarowe kompozycje, w których czuć ducha nagrań Pink Floyd. Nie ma się zresztą co dziwić, bowiem „Elizium” zostało wyprodukowane przez Andy’ego Jacksona, który odpowiadał również za dźwięk na płytach Brytyjczyków z Cambridge. Przestrzenne brzmienie „At The Gates Of Silent Memory” może przywodzić na myśl „Echoes” z płyty „Meddle” wspomnianych muzyków i jawi się niczym hołd dla supergrupy. Mastering tej płyty wskazuje także na konotacje z Cocteau Twins, ale w przypadku „Elizium” oniryczna atmosfera wypełniona jest, wspomnianą wcześniej, zatrważającą wędrówką duszy po niezbadanych dźwiękowych pustyniach. Linia basu, tak wyeksponowana na poprzednim krążku w „Celebrate” czy fenomenalnym „Last Exit For The Lost”, jawi się tutaj jako doskonały przykład spójności i klarowności, co można usłyszeć w „Submission”. Tony Pettitt, niczym prawdziwy alchemik, przekuwa delikatne uderzenia gitarowych strun w nieskazitelnie czysty podkład pod profetyczny wokal McCoya. I nawet kiedy gitara z perkusją zaczynają nabierać jazgotliwego tempa, bas jedynie lekko przyspiesza, stymulując harmonię całości. To samo tyczy się następnego „Sumerland (What Dreams May Come)”, w którym rytmicznie wystukiwany rytm gitary i perkusji buduje momentami wręcz floydowski klimat.
Nie ma sensu opisywać każdego utworu, każdy na swój sposób jest wyjątkowy. „Elizium” to ciągła walka ze słuchaczem. To najwyższy stopień wtajemniczenia muzycznej Thelemy, który nawet największym zespołom gotycko-metalowym lat 90. nie jest dostępny.
Przemysław Pietruszewski
2000 – Iron Maiden, „Brave New World”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Mówiąc o najlepszych płytach Iron Maiden, zazwyczaj wskazujemy tytuły wydawnictw grupy z lat 80. Nie da się ukryć, że „Number of the Beast” czy „Piece of Mind” to klasyki, które wywarły spory wpływ na kształtowanie się heavy metalu. Tym razem jednak chciałem wspomnieć o krążku, który jest co najmniej równie udany jak wyżej wymienione, ale często się o nim zapomina. W 2000 roku nikt chyba nie spodziewał się, że Iron Maiden są w stanie nagrać tak rewelacyjny materiał. Czasy dla klasycznego metalu nie były łaskawe, a i w samym zespole nie działo się najlepiej. Steve Harris, główny kompozytor i basista Żelaznej Dziewicy, nosił się nawet z zamiarem zakończenia jej działalności. Dwie płyty nagrane z nowym wokalistą Blaze’em Bayleyem zostały zmiażdżone przez krytyków i nie sprzedawały się najlepiej. Tylko cud mógł uratować Ironów i taki się stał. Był nim powrót syna marnotrawnego – Bruce’a Dickinsona – wokalisty, który powszechnie uważany jest za jedynego właściwego frontmana zespołu. Warto również wspomnieć, że przyprowadził on ze sobą gitarzystę, który również kiedyś należał do składu – Adriana Smitha. Od tamtej pory występują jako team sześcioosobowy, co ma znaczny wpływ na potęgę brzmienia, zwłaszcza kiedy posłucha się koncertówek. Pierwsze wspólne dzieło po latach rozłąki – „Brave New Word” – pokazało, że formacja przeżywa drugą młodość. Do studia wróciła energia, znów słychać, że muzyków bawi wspólne granie, owocem czego są świetne kompozycje. Nie tylko porażają mocą, ale również zachwycają zmianami tempa, jak za starych dobrych lat. Do tego cechuje je zabójcza melodyjność. Każdy refren aż chce się śpiewać wraz z Dickinsonem. „The Wicker Man” (jeden z najlepszych kawałków w historii zespołu), „Brave New Word” i „Blood Brothers” to już klasyki, które na stałe weszły do koncertowego repertuaru Iron Maiden. Ale siłą płyty nie są jedynie nośne, przebojowe torpedy, ale również wielowątkowe, długie kompozycje w rodzaju „Dream of Mirrors”, „The Nomad” i „The Thin Line Between Love & Hate”. Zwłaszcza ta ostatnia zasługuje na wyróżnienie, dzięki chwytliwemu riffowi i rewelacyjnemu zwolnieniu w części środkowej, w której istną bitwę na gitarowe solówki toczą Adrian Smith i Janick Gers. Mam swojego zwycięzcę, ale nie będę zdradzał, kto nim jest, tego trzeba wysłuchać osobiście. Należy również wspomnieć o tym, że Harris do spółki z Kevinem Shirleyem zadbali o to, by materiał brzmieniowo nawiązywał do najlepszego okresu w historii grupy, ale jednocześnie miał w sobie współczesną dynamikę. Wycieczki do przeszłości możemy odnaleźć również w szacie graficznej. Choć początkowo stały gość okładek Ironów – Eddie – miał tym razem się nie pojawić, ostatecznie zdecydowano się o nim nie zapominać, co dało najlepszy efekt od czasu „Fear of the Dark”. Podsumowując – „Brave New Word” to nie tylko ramotka dla najwierniejszych fanów, którzy bezkrytycznie łykają „-nasty” krążek ich ulubionej kapeli, a otwarcie nowego rozdziału w historii Brytyjczyków i jednocześnie jeden z najlepszych krążków zamykających XX wiek.
Piotr „Pi” Gołębiewski
2010 – Charred Walls of the Damned, „Charred Walls of the Damned”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Wiadomość o powstaniu supergrupy Charred Walls of the Damned w 2009 roku zapewne zelektryzowała wielu fanów muzyki metalowej, w dodatku słuchających skrajnie odmiennych stylów. W szczególności cieszyli się wielbiciele nieodżałowanego zespołu Death, bo dwóch muzyków wchodzących w skład nowego projektu grało właśnie u boku Chucka Schuldinera. Na czele kwartetu stanął wokalista znany przede wszystkim z kilkuletniego zastępowania Roba Halforda w Judas Priest i epizodu w Iced Earth – Tim „Ripper” Owens. Za bębnami zasiadł Richard Christy – też zaliczył praktyki w Iced Earth, ale przede wszystkim przez pięć lat grał w Death i Control Denied. Kilka razy w szeregach najważniejszego zespołu Schuldinera znalazł się też kolejny muzyk CWotD, znakomity basista Steve DiGiorgio. Najmniej znany w tym gronie wydaje się Jason Suecof, którego głównym zajęciem była współpraca produkcyjna i kompozytorska z wieloma młodymi kapelami metalowymi i metalcore’owymi, z Trivium na czele.
„Charred Walls of the Damned” to klasycznej długości album z równie tradycyjną zawartością. Dziewięć wykonanych z wirtuozerską precyzją utworów w stylistyce thrashowo-powermetalowej porywa od pierwszego przesłuchania, zachwycając poziomem kompozycyjnym. Trudno, żeby było inaczej, skoro mamy tu do czynienia z prawdziwymi weteranami – choć mimo wszystko z młodszego pokolenia. „Ripper” okazał się w całkiem wysokiej formie, radząc sobie z łatwością z niezbyt banalnymi partiami wokalnymi. Z drugiej strony, studyjne sztuczki potrafią zdziałać cuda… Jeśli jednak nie wykorzystano na tym albumie dobrodziejstw techniki w znacznym stopniu, to Owensowi należą się gromkie brawa za świetne wykonania. W przypadku gitary elektrycznej – na tym polu szczególnych uniesień brak. Po prostu mnóstwo melodyjnych, sprawnie zagranych, osadzonych w thrash i powermetalu riffów. Najbardziej na debiutanckiej płycie supergrupy błyszczy sekcja rytmiczna, co od początku nie było zaskoczeniem, a najprawdopodobniej tego właśnie oczekiwali fani Richarda Christy’ego i Steve’a DiGiorgio. Nietrudno wychwycić charakterystyczny styl basisty, który można było podziwiać chociażby na dwóch legendarnych już albumach Death – „Human” i „Individual Thought Patterns”. Mistrzostwo to mało powiedziane. Nie inaczej jest z jego młodszym kolegą – Christy jak zwykle powala pomysłowością i techniką. Jak już wspominałem na początku – dla fanów Death absolutny mus, dla pozostałych miłośników ciężkich brzmień właściwie również.
Dawid Josz
koniec
26 października 2012

Komentarze

03 XI 2012   18:39:30

Zabawne jest przywoływanie The Cure (sic!) czy Bauhaus (sic!!) przy okazji The Nephilim, a ignorowanie dwóch najbardziej oczywistych inspiracji McCoya i spółki, czyli The Sisters of Mercy i Motorhead. Od Lemmy'ego nawet kapelusz ukradł :>

I jeszcze Guru Guru jako "lewicowa komuna". LOL.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Od krautu do minimalistycznego ambientu
Sebastian Chosiński

6 V 2024

Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.

więcej »

Non omnis moriar: Siła jazzowych orkiestr
Sebastian Chosiński

4 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj longplay z serii Supraphonu „Interjazz” z nagraniu dwóch czechosłowackich orkiestry pod dyrekcją Jana Ptaszyna Wróblewskiego i Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
Sebastian Chosiński

29 IV 2024

Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Inne recenzje

Koncert marzeń: Iron Maiden
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Jacek Walewski

Z tego cyklu

Podsumowanie
— Esensja

Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski

Wrzesień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz

Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Luty 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Tegoż twórcy

Tu miejsce na labirynt…: Niesamowity świat Maniego Neumeiera
— Sebastian Chosiński

Długość i jakość
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Tu miejsce na labirynt…: Mesjasze w Państwie Środka
— Sebastian Chosiński

Esensja słucha: Trzeci / czwarty kwartał 2010
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Kuba Sobieralski, Jakub Stępień

Ostateczna granica?
— Przemysław Dobrzyński

Pot i Kreff – Made in Poland: Polska dla niego krzyczała!
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Pot i Kreff: Na pokładzie lotu „666”
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.