Nieczęsto, przynajmniej jak do tej pory, w „Tu miejsce na labirynt…” gościły zespoły znad Loary i Sekwany. Oczywiście nie dlatego, że we Francji nie gra się dobrej muzyki.. Jest tam jej zapewne dokładnie tyle samo, co w każdym innym kraju na świecie. Dowodem na to między innymi najnowsza, druga w dyskografii, płyta tria Angellore – „La Litanie des Cendres”, która ma wszelkie atuty ku temu, by przypaść do gustu wielbicielom atmosferycznego doom i gothic metalu.
Tu miejsce na labirynt…: Bestie w nastroju przysiadalnym
[Angellore „La Litanie des Cendres” - recenzja]
Nieczęsto, przynajmniej jak do tej pory, w „Tu miejsce na labirynt…” gościły zespoły znad Loary i Sekwany. Oczywiście nie dlatego, że we Francji nie gra się dobrej muzyki.. Jest tam jej zapewne dokładnie tyle samo, co w każdym innym kraju na świecie. Dowodem na to między innymi najnowsza, druga w dyskografii, płyta tria Angellore – „La Litanie des Cendres”, która ma wszelkie atuty ku temu, by przypaść do gustu wielbicielom atmosferycznego doom i gothic metalu.
Angellore
‹La Litanie des Cendres›
Utwory | |
CD1 | |
1) A Shrine of Clouds | 13:47 |
2) Still Glowing Ashes | 10:26 |
3) Twilight’s Embrace | 09:28 |
4) Inertia | 06:28 |
5) Moonflower | 18:29 |
Angellore to rzeczywiście – w tym momencie kariery – trio, ale należy pamiętać, że podczas każdej sesji nagraniowej zespołowi towarzyszą w studiu goście, którzy sprawiają, że formacja w rzeczywistości rozrasta się do kwartetu czy nawet, jak w przypadku najnowszego wydawnictwa, kwintetu. Zespół powstał przed ośmioma laty z inspiracji dwóch ukrywających się pod pseudonimami artystów: wokalisty, gitarzysty, basisty i klawiszowca Rosariusa oraz wokalisty i klawiszowca Walrana (François Blanc). Pierwsze nagrania realizowali jedynie w duecie, a efekty ich sesji można znaleźć na płytce demo „Ambrosia” (2007) oraz dwóch EP-kach „Les Promesses de l’Aube” (2008) i „Elégies aux Ames Perdues” (2009). W 2009 roku skład Angellore poszerzył się o perkusistę Ronniego, który wcześniej zdobywał szlify w gotycko-metalowym Arogath. Jego pojawienie się sprawiło, że muzyka zespołu zaczęła coraz bardziej ciążyć ku atmosferycznemu metalowi, chociaż wciąż jeszcze obecne były w niej – i są zresztą po dziś dzień – elementy death metalu (co słychać zwłaszcza w śpiewie Rosariusa i Walrana).
Debiutancki „pełnometrażowy” album Francuzi wydali w marcu 2013 roku i nosił on tytuł „Errances”. W jego nagraniu trójkę mężczyzn wspomogła grająca na instrumentach smyczkowych Catherine Arquez, czyli po prostu Cathy, którą można usłyszeć również na najnowszej płycie. Materiał, który trafił na „La Litanie des Cendres”, powstawał przez prawie dwa lata – pomiędzy lipcem 2012 a kwietniem 2014 roku. A potem jeszcze szesnaście miesięcy musiał czekać na publikację. Światło dzienne ujrzał bowiem dopiero w sierpniu tego roku nakładem niezależnej szwedzkiej wytwórni Shunu Records. Co ciekawe, po raz pierwszy w historii Angellore (warto dodać jeszcze, że nazwa grupy zapożyczona została od tytułu piosenki formacji Tristania, którą Norwegowie umieścili na swoim debiutanckim, wydanym w 1998 roku krążku „Widow’s Weed”) na wydawnictwie Francuzów można usłyszeć także głos żeński. Należy on do wokalistki posługującej się pseudonimem Lucia i trzeba przyznać, że brzmi wyjątkowo anielsko, nawet jak na ten rodzaj muzyki, słynący przecież z wykorzystywania eterycznych damskich wokali.
Angellore – powiedzmy to sobie od razu – nie odkrywają w swojej twórczości Ameryki. Idą bezpiecznym szlakiem wytyczonym przed laty przez takie grupy, jak – wspomniana już – Tristania, ale również wczesne Within Temptation, Draconian, Empyrium, My Dying Bride czy – w późniejszym okresie swojej kariery – Katatonia i Anathema. Stawiają, jak wszyscy wymienieni, na niezwykły, patetyczny, ale i odpowiednio romantyczny i nostalgiczny nastrój. Starają się tak dobierać proporcje, by z jednej strony usatysfakcjonowani byli wielbiciele death i doom metalu, z drugiej – by po ich dokonania sięgały wieczorami szukające ukojenia, zakochane w muzyce metalowej, parki. I nie ma wątpliwości, że w tej kategorii Francuzi sprawdzają się doskonale – od pierwszej do ostatniej sekundy „La Litanie des Cendres”, która to płyta notabene trwa prawie godzinę. W każdym razie odpowiednio długo, aby dać się ponieść ich opowieści i zapomnieć o otaczającym nas świecie. Choć, gwoli ścisłości, należy uczciwie dodać, że nie wszystkie kompozycje tchną nadzieją, bywa odwrotnie – że wylewa się z nich bezbrzeżny smutek.
Otwarcie pierwszego utworu – „A Shrine of Clouds” – jest bardzo dynamiczne. Ale i melodyjne, o co dba Rosarius, serwując na „dzień dobry” wpadającą w ucho partię gitary. Wrażenia tego nie zmienia również growling Walrana, który zresztą szybko zostaje skontrastowany z delikatnym śpiewem gitarzysty. W warstwie instrumentalnej przenikają się tutaj różne gatunki: w niektórych fragmentach grupa zmierza w stronę post-metalu („gęsta” faktura gitary), to znów gra prawdziwie doomowo, przydając patetyczności podniosłymi dźwiękami fortepianu. Ale nie brakuje także wycieczek w przeszłość i daleko idących podobieństw do… genialnego „Fly to the Rainbow” Scorpionsów. Końcówka to już niemal symfoniczny rozmach z przebijającymi się przez pozostałe instrumenty smyczkami Cathy. Zaskakuje finał pierwszego, lecz i początek drugiego numeru – „Still Glowing Ashes” – w którym wita nas śpiewająca a capella Lucia. Niebawem do „pięknej” (umownie, bo ze zdjęć raczej nie wynika, by wokalistka mogła dorównać urodą Monice Bellucci) dołącza „bestia” – tym razem w postaci Walrana – i już praktycznie do samego końca toczą oni ze sobą wokalny dialog (bo raczej nie pojedynek). Ona koi, on – rozdrażnia. Godzi ich natomiast Rosarius subtelną partią fortepianu.
„Twilight’s Embrace” to w pewnym sensie przypomnienie tego, czym Angellore było na początku kariery: czysty śpiew Walrana rywalizuje z growlingiem Rosariusa, w tle zaś pojawiają się nastrojowe dźwięki syntezatorów (plus smyczki, które w nie mniejszym stopniu odpowiadają za budowanie nastroju). Można odnieść wrażenie, że muzycy podjęli decyzję, że w tym utworze wszystko ma być piękne i melodyjne – od dialogu fortepianu i smyczków po partię gitarę (także wtedy gdy zaczyna ona swą podróż do świata post-rocka). Apogeum przychodzi w momencie, kiedy cała trójka wokalistów – a więc do obu panów dołącza jeszcze Lucia – śpiewając w chórze, wspina się na krawędź Nieba. Nic więc dziwnego, że następująca po „Twilight’s Embrace” „Inertia” ma przede wszystkim wyciszyć emocje, co wcale nie jest równoznaczne ze ściągnięciem słuchaczy na ziemię. Początek, dzięki wokalowi Lucii, może przywodzić na myśl natchnione kompozycje Lisy Gerrard (czy to w Dead Can Dance, czy na albumach solowych), a pojawiający się w dalszej części duet Lucii i Rosariusa – Lisę i Brendada Perry’ego. Mimo że z czasem kompozycja zyskuje na rozmachu i – tym samym – energii, do ostatniej sekundy urzeka estetyką.
Na zakończenie Francuzi umieścili swoje opus magnum – trwający ponad osiemnaście minut utwór „Moonflower”. Jak na rozbudowaną suitę przystało, składa się on z kilku różniących się w warstwie instrumentalnej części. Długi wstęp okraszony jest delikatnymi dźwiękami fortepianu, który następnie zastąpiony zostaje gitarą (i docierającymi z oddali syntezatorami). Kiedy do kolegów dołącza Ronnie, wkraczamy w nowy świat – co jednak nie oznacza, że powstaje on na gruzach dotychczasowego. Perkusista Angellore ma bowiem tę niezwykłą umiejętność, że potrafi grać z niezwykłą lekkością, budując przy tym monumentalny, charakterystyczny dla doom metalu rytm. Z czasem dochodzą kolejne elementy, z którymi mieliśmy zresztą do czynienia już wcześniej, jak chociażby postrockowe (czy też postmetalowe) gitary czy duety wokalne wykorzystujące growling Rosariusa i Walrana oraz eteryczny śpiew Lucii. Wszystko to zmierza do przesilenia, po którym – jak po potężnej burzy – następuje niebiańskie ukojenie, znaczone dźwiękami gitary akustycznej, fortepianu i smyczków. I choć chwilę po wyłączeniu „La Litanie des Cendres” podejdziemy pewnie do okna, wyjdziemy z domu i zobaczymy ten sam – często bardzo przygnębiający – świat, to jednak przez (niespełna) godzinę obcowania z muzyką francuskiego tria (kwintetu) będzie on wydawał się nam dużo piękniejszy. A o to przecież w tym wszystkim chodzi, nieprawdaż?
Skład:
Rosarius – śpiew (czysty i growl, chórki), gitara elektryczna, gitara akustyczna, gitara basowa, instrumenty klawiszowe
Walran (François Blanc) – śpiew (czysty i growl, chórki), instrumenty klawiszowe
Ronnie – perkusja
gościnnie:
Lucia – śpiew, chórki
Cathy (Catherine Arquez) – instrumenty smyczkowe