Przeglądając sklepowe półki z DVD można niekiedy niepomiernie się zdziwić, bowiem od czasu do czasu na polski rynek cichaczem wchodzą niezbyt udane kontynuacje filmów, które ongiś gościły u nas w kinach. W ten sposób na przykład pojawił się na półkach „Człowiek widmo II”.
Niedostrzegalny ekshibicjonista
[Claudio Fäh „Człowiek widmo 2” - recenzja]
Przeglądając sklepowe półki z DVD można niekiedy niepomiernie się zdziwić, bowiem od czasu do czasu na polski rynek cichaczem wchodzą niezbyt udane kontynuacje filmów, które ongiś gościły u nas w kinach. W ten sposób na przykład pojawił się na półkach „Człowiek widmo II”.
Claudio Fäh
‹Człowiek widmo 2›
Filmowa przygoda z niewidzialnością zaczęła się tak na dobrą sprawę w roku 1933, kiedy to na ekrany kin wszedł „Niewidzialny człowiek” – film drogi, dobrze zagrany i posiadający bardzo profesjonalnie wykonane efekty specjalne, do dziś zresztą robiące wrażenie. Doceniony przez widzów, pociągnął za sobą cztery mniej lub bardziej udane kontynuacje. Potem już było z górki, choć większość filmowców traktowała temat z przymrużeniem oka, bojąc się ugryźć sprawę bardziej serio. No bo wiadomo – koncepcja niewidzialności jest, szczerze powiedziawszy, palcem na wodzie pisana i stoi w sprzeczności z całą masą zasad rządzących fizyką, chemią i biologią. Zdarzają się jednak twórcy – jak choćby Paul Verhoeven, od lat idący nieco w poprzek popularnych trendów – którzy w najmniejszym stopniu nie przejmują się tym, czy coś jest możliwe, czy nie, dbając wyłącznie o dostarczenie widzowi rozrywki może i niezbyt głębokiej intelektualnie, ale z pewnością efektownie wykonanej.
Właśnie w ten sposób w roku 2000 powstał „Człowiek widmo”, film kosztowny, posiadający sprawdzonych aktorów (m.in. Kevina Bacona) i mogący się poszczycić bogatymi efektami specjalnymi, a mimo to kompletnie nieudany. Nie ma sensu dociekać przyczyn porażki (co nieco jest wyłuszczone w
starszej recenzji), wystarczy nadmienić, iż produkcja poniosła klęskę. A jednak w sześć lat później zdecydowano się nakręcić kontynuację historii, z oczywistych raczej względów opatrzoną skromnym budżetem i minimalną ilością efektów specjalnych, aczkolwiek również goszczącą na planie znanego aktora – tym razem Christiana Slatera.
„Człowiek widmo II” został skonstruowany znacznie rozsądniej, niż jego pierwowzór, postawiono bowiem nacisk na te elementy, które uprzednio Verhoeven kompletnie zignorował. Przede wszystkim nie wikłano się w stronę naukową wynalazku, unikając w ten sposób wkurzania co bardziej dociekliwych widzów. Zrezygnowano też z epatowania efektami specjalnymi, ograniczając się w sumie do sporadycznego przypominania widzowi, że rzeczywiście jakiś człowiek biega tam po ulicy na golasa, a nie że to wyimaginowany wicherek roztrąca na boki ludzi. Przede wszystkim zaś postawiono na akcję, wypełniając intrygę rozmaitymi pościgami i bójkami, dzięki czemu nie sposób się tutaj nudzić. Bo nuda, tak na marginesie, była jedną z bolączek pierwszego „Człowieka widma”, przy kręceniu którego błędnie założono, że na jego seans trafią przede wszystkim widzowie złaknieni obcowania z procesem powstawania wynalazku. W nowym filmie ważny jest więc nie sam eksperyment, o którym niemal do samego końca nic bliższego nie wiadomo, ani osoba, na której przetestowano działanie eliksiru niewidzialności, a konsekwencje społeczne pojawienia się w obiegu nadzwyczajnego specyfiku.
Wszystko bowiem kręci się wokół niebezpieczeństwa obdarzenia przeciętnego obywatela unikalną mocą, która jednostkom pozbawionym instynktu społecznego – a najwyraźniej takim osobnikiem jest żołnierz, który został poddany eksperymentowi – da poczucie niemal zupełnej bezkarności, co w efekcie może doprowadzić do utraty wszelkich zahamowań moralnych i pogrążenia się w bezprawiu. A sytuacja taka byłaby szczególnie niebezpieczna ze względu na trudności związane z wytropieniem i unieszkodliwieniem kogoś, kogo zobaczyć można wyłącznie dzięki specjalistycznemu sprzętowi.
Takim właśnie socjopatą (kto zatrudnia ludzi, którzy wybierają socjopatów do tak ważnego eksperymentu?!) jest Michael Griffin, zbiegły z ośrodka badawczego żołnierz, grasujący po mieście w poszukiwaniu kobiety, która opracowała udoskonalenie eliksiru, zapobiegające błyskawicznemu starzeniu się i niekontrolowanym mutacjom komórek wystawionych na działanie specyfiku. Problem w tym, że defekt eliksiru jest jak najbardziej na rękę wojskowym, którym wydaje się, że dzięki temu mają kontrolę nad niewidzialnymi żołnierzami. Próbują więc ukrywać przed Griffinem zarówno kobietę, jak i sam fakt celowego użycia niedoskonałego preparatu. Wojskowi usiłują złapać uciekiniera w zasadzkę, para nieświadomych zagrożenia policjantów ma pilnować kobiety, zaś Griffin, od czasu do czasu kogoś mordując, niestrudzenie galopuje na golasa, niespecjalnie się przejmując odnoszonymi to tu, to tam obrażeniami.
I właśnie ta nonszalancja Griffina, a także jego niezniszczalność zaczynają w pewnym momencie dokuczliwie dawać się we znaki. Bo początkowo od biedy można przymknąć oko na rozmaitej maści uchybienia natury logicznej. Jak na przykład te z samego początku filmu, kiedy to idzie jeszcze zrozumieć, że niewidzialny człowiek jest w stanie zmyć sobie z twarzy krew (choć jednocześnie nie wiem, jak znika mu z tej twarzy woda, skoro jej nie wycierał), ale wątpliwości budzi już to, co się dzieje z krwią z podeszew stóp. Owszem, na wyłożonej kafelkami podłodze są dwa czy trzy krwawe odciski, ale zaraz się urywają. Jakim cudem? Następna sprawa to ochrona kobiety. Już pal licho, że policja nic nie wie o naturze ewentualnego intruza, ale przełożeni kobiety? Nikt nawet nie zasugerował, żeby wyposażyć ochronę w noktowizory? Przecież to chyba najprostsza droga przechwycenia intruza? To prawda, ze względu na noktowizory połowa filmu zrobiłaby się bez sensu, bo niewidzialny człowiek wcale by nie był tak na dobrą sprawę niewidzialny, ale nonszalanckie omijanie tej kwestii w scenariuszu nie najlepiej świadczy o twórcach, bo skoro oglądającemu film laikowi na widok kłopotów z niewidocznym golasem niemal natychmiast przychodzi na myśl noktowizor, to co dopiero byłoby z prawdziwymi naukowcami związanymi ze sportretowanym w obrazie instytutem badawczym?
Jeszcze mocniej zastanawia scena kręcenia erotycznych scenek kamerą przystosowaną do filmowania po zmroku, bowiem nagle okazuje się, że niewidzialny człowiek oglądany taką kamerą jest… prześwitujący. Doskonale widać jego zarys, jednak środek pozostaje przejrzysty niczym woda. Jakimż to sposobem, skoro owa mityczna niewidzialność to ponoć tak na dobrą sprawę wyłącznie kwestia załamania światła, a tego przecież w nocy praktycznie brak? Pomijam już w tym momencie dość idiotyczne szlajanie się akurat przed obiektywem kamery.
Potem zaś na plan pierwszy wchodzą wspomniane problemy z niezniszczalnością Griffina. Zdaje się on bowiem dysponować znacznie większą siłą, niż przeciętny człowiek (a nawet szkolony policjant), mieć praktycznie nieograniczoną odporność na chłód i ogólnie nadludzką wytrzymałość (wręcz całymi dniami biega, skacze i walczy, najwyraźniej wcale się nie męcząc; i to wciąż – że przypomnę – bez najmniejszego skrawka ubrania). A już zwykły śmiech ogarnia podczas pościgu na zatłoczonej ulicy, kiedy to Griffin biegnie przez tłum niczym taran, rozrzucając ludzi na boki jak gumowe manekiny (sprawia w tym momencie raczej wrażenie ślepego, niż niewidzialnego) i wpadając na jadące samochody niczym kula armatnia. Przy czym kierowcy uszkodzonych aut wcale nie uważają za stosowne na przykład zatrzymać się i rozejrzeć, co też pozbawiło ich samochód świateł i niemal urwało maskę. Nie, oni po prostu – jak to zwykle robią kierowcy w takich sytuacjach – jadą sobie dalej, dzielnie ignorując deformacje blach i krwawe ślady.
Nie ma co dalej wyłuszczać byków, choć w zanadrzu została na przykład możliwość robienia sobie zastrzyków przez niewidzialnego człowieka, opatrywania sobie ran czy wchłaniania przez jego organizm atramentu tak, żeby jak najszybciej przestał być widoczny w krwiobiegu. Warto natomiast nadmienić, że swoistą wisienką na torcie jest tutaj polska ścieżka dialogowa, potrafiąca momentami wprawić w prawdziwe zdumienie. Na przykład wedle tłumacza gerbil, czasami nazywany w Polsce – o zgrozo! – po prostu gerbilem, to suwak. Nazwa sama w sobie teoretycznie prawidłowa, choć odnosi się tylko do konkretnego podgatunku myszoskoczków – pech chciał – zwanego po angielsku… tamarisk jird, a nie gerbil. Bo gerbil to po prostu myszoskoczek. Nazwa „suwak”, sama w sobie mało u nas rozpowszechniona, dodatkowo stwarza dysonans, zwłaszcza gdy występuje w zdaniu „Uśmiercam małpy, szczury, suwaki, czasami świnki”. Bo nie każdy od razu musi wiedzieć, że suwak to nie tylko zapięcie do ubrań czy rodzaj przyrządu do wykonywania obliczeń, ale również zwierzę. Zgaduję, że tłumacz chciał błysnąć wiedzą, tyle że średnio mu to wyszło. Tak samo jest z rażąco bezsensowną informacją, że zespół biologów molekularnych złamał „kod genetyczny niewidzialności człowieka”, podczas gdy w filmie chodzi o niezbyt sprecyzowany „kod niewidzialności”, czyli de facto formułę specyfiku. Reszta uchybień może nie jest tak spektakularna (pomijając „more visible” przetłumaczone na „bardziej nieszczęśliwy”), ale tradycyjnie niektóre dialogi wyglądają dość osobliwie, zmieniając – oczywiście nieintencjonalnie – sens wielu zdarzeń.
W efekcie film ogląda się raczej średnio, choć zdjęcia i aktorstwo stoją na całkiem znośnym poziomie. Jednak nawet jeśli wymienione powyżej mankamenty psują połowę ewentualnej przyjemności płynącej z seansu, sumarycznie „Człowiek widmo II” będzie w stanie zapewnić całkiem znośną rozrywkę w chłodniejsze wieczory.
Tak na dobrą sprawę trudno się dziwić, że na dobrą sprawę niezbyt udane filmy wchodzą na półki cichaczem, ale na dobrą sprawę nie dziwi nieudaność kontynuacji filmu nieudanego.