Pustawa, głupiutka i słabo zagrana „Tamara” niesłusznie jest posądzana o pokrewieństwo z „Carrie” De Palmy. Tak po prawdzie bliżej jej do rozmaitych filmów z seksowną diablicą, siejącą spustoszenie w męskich (i nie tylko) serduszkach.
Pośmiertne uwiedzenie
[Jeremy Haft „Tamara” - recenzja]
Pustawa, głupiutka i słabo zagrana „Tamara” niesłusznie jest posądzana o pokrewieństwo z „Carrie” De Palmy. Tak po prawdzie bliżej jej do rozmaitych filmów z seksowną diablicą, siejącą spustoszenie w męskich (i nie tylko) serduszkach.
Mniej lub bardziej zakamuflowanych filmów o dojrzewaniu były już prawdziwe setki. Sporą oryginalnością w tej materii odznaczają się horrory, w nich to bowiem twórcy nie raz sięgali po dość karkołomne paralele, skrywając osiąganie dojrzałości seksualnej na przykład pod pozorami wilkołactwa („Nastoletni wilkołak”, „
Zdjęcia Ginger”) czy wampiryzmu („Straceni chłopcy”). Ekipa realizująca „Tamarę” poszła jednak krok dalej, pokazując wyjście z dzieciństwa jako śmierć (dosłowną) niewinnej, nieśmiałej jednostki i magiczne narodziny pewnej siebie, uświadomionej seksualnie osoby, korzystającej z życia, ile wlezie. Oczywiście może być i tak, że scenarzyście i reżyserowi wyszła taka paralela zupełnie przypadkiem i uznawanie perypetii bohaterki za metaforę dojrzewania jest tożsame z szukaniem głębi w przybrzeżnych szuwarach, ale dla dobra historii uznajmy, że był to celowy zabieg. W końcu skrypt został napisany przez Jefrreya Reddicka, autora scenariusza do „Oszukać przeznaczenie”, a więc faceta – jak by nie było – posiadającego głowę na karku.
Bohaterką filmu jest cicha i trzymająca się na uboczu Tamara, grana przez nieco przybrudzoną i rozczochraną Jennę Dewan. Dziewczyna, pisząc w szkolnej gazetce o zażywaniu przez kolegów z drużyny sportowej środków dopingujących, momentalnie staje się obiektem szykan i wkrótce pada ofiarą upokarzającej mistyfikacji, zakończonej tragiczną w skutkach szamotaniną, bowiem dziewczyna – uderzywszy głową o kant stolika – umiera. Przestraszeni uczestnicy „zabawy” szybciutko zakopują jej ciało w lesie i udają, że nic się nie stało. Problem polega na tym, że następnego dnia Tamara, jak gdyby nigdy nic, zjawia się w szkole. Odmieniona. Pewna siebie. Atrakcyjna. Kipiąca obietnicą cielesnych rozkoszy. Bardzo szybko atmosfera się zagęszcza, bo dziewczyna zaczyna porządki od wyeliminowania w dość makabryczny sposób jednego z organizatorów „żartu”.
Żeby było dziwniej, ofiarą pada akurat ten chłopak, który nic na temat przygotowywanego upokorzenia nie wiedział, i który miał na tyle duże wyrzuty sumienia, że wkrótce po zajściu próbował popełnić samobójstwo. Mimo to bohaterka nie ma absolutnie żadnych rozterek, przejmując kontrolę nad jego umysłem i nakazując drugą, tym razem skuteczną próbę samobójczą. Wkrótce Tamara „rozlicza się” również ze swoim ojcem oraz próbuje uwieść jednego z nauczycieli, i to żonatego. A jako że jest to niezwykle trudne z powodu miłości, jaką obiekt afektu darzy swoją małżonkę, dziewczyna bez chwili namysłu postanawia usunąć rywalkę. To, co wyczynia odmieniona nastolatka, bardzo szybko przestaje więc wyglądać na wymierzanie sprawiedliwości, a zdaje się być po prostu radosnym, zupełnie bezrefleksyjnym korzystaniem z mocy przydanych przez jakieś nieczyste siły (zapewne Szatana osobiście).
Tu film objawia dwie zastanawiające cechy. Po pierwsze – Tamara, która automatycznie powinna zyskać sympatię widza i której zemstę na niegodziwcach powinno się śledzić z zainteresowaniem, dość szybko staje się bohaterem tak na dobrą sprawę negatywnym. To bardzo dziwna zagrywka, szczególnie że w puli nie zostaje nikt, kto mógłby przejąć zwolnioną pozycję głównego bohatera pozytywnego. Pod koniec opowieści niby sytuacja w tej materii lekko się klaruje, ale jest już wtedy stanowczo za późno na naprawienie poczynionych spustoszeń. Zwłaszcza, że na światło dzienne wyłazi wówczas drugie kuriozum – oto bowiem scenarzysta próbuje nagle przekonać widza, że Tamara używała mocy niejako wbrew własnej woli, w głębi serca, pod powłoką drapieżnej seksualności, wciąż pozostając łagodną i miłą dziewczyną. Po co było w ogóle wrzucać taką sugestię do skryptu? Mogę jedynie zgadywać, że chodzi tu albo o moralistyczny wtręt, że wszelkie konszachty ze Złym są zgubne w skutkach i należy wystrzegać się magii jak ognia, albo jest to rykoszet po niepisanej hollywoodzkiej zasadzie mówiącej, iż żadne dziecko (w sensie osoby niepełnoletniej) nie może być z gruntu rzeczy złe.
Dziwna konstrukcja fabuły, uniemożliwiająca w sumie poprawny odbiór filmu, nie jest ani jedynym, ani najbardziej rzucającym się w oczy mankamentem „Tamary”. Znacznie mocniej daje się we znaki na przykład niezbyt fortunny dobór obsady. Niepełnoletnich uczniów (nie wiem, ile powinni mieć lat, ale z pewnością poniżej osiemnastu) udają 20-25-letnie byki, ledwo mieszczące się w ławkach i mające za nauczyciela gościa starszego od nich ledwie o kilka lat. Aktorzy zresztą chyba sami czuli, że coś jest nie w porządku, bo ich gra jest pełna dystansu i zalatuje sztucznością. Sztucznością zalatują też lokacje – kompletnie wyludniona szkoła (pod ścianami setki szafek, a na korytarzu widać ledwie dwie-trzy osoby, i to mające konkretną rolę w intrydze) czy podobnie pusty szpital. Co więcej, część scen jest wrzuconych do filmu ewidentnie na siłę (kilka rozmów Tamary z nauczycielem, cały epizod z ojcem, fatalnie zresztą odegrany), najprawdopodobniej wyłącznie po to, by zwiększyć objętość obrazu i dobić do regulaminowych dziewięćdziesięciu minut.
Na szczęście przemieniona w wampa Tamara cieszy męskie oko, efekty specjalne – choć nieliczne – też można uznać za udane, zadowolenie budzi też odpowiednio podbudowująca klimat i utrzymująca napięcie muzyka, nawet jeśli niektóre frazy sprawiają wrażenie pożyczki z jakiejś gry komputerowej. Pomijając więc wymienione wyżej mankamenty, a także niezbyt zgodną z zawartością pudełka okładkę (bohaterka nie wywija ostrymi przedmiotami, bo robią to za nią inni), można uznać „Tamarę” za kino może i niezbyt ambitne, ale mimo wszystko pozwalające wysiedzieć do finału bez nadmiernie ostentacyjnego ziewania.