Fascynacja osławionym Trójkątem Bermudzkim mocno już przygasła, ale od czasu do czasu ktoś jeszcze sobie o nim przypomina i powołuje do życia opowieść opartą na tajemnicy i nadprzyrodzonych zjawiskach. Tak na przykład powstała „Zagubiona podróż”.
Trójkąt Bermudzki jako ssak
[Christian McIntire „Zagubiona podróż” - recenzja]
Fascynacja osławionym Trójkątem Bermudzkim mocno już przygasła, ale od czasu do czasu ktoś jeszcze sobie o nim przypomina i powołuje do życia opowieść opartą na tajemnicy i nadprzyrodzonych zjawiskach. Tak na przykład powstała „Zagubiona podróż”.
Christian McIntire
‹Zagubiona podróż›
EKSTRAKT: | 40% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Zagubiona podróż |
Tytuł oryginalny | Lost Voyage |
Dystrybutor | IDG |
Data premiery | 31 października 2007 |
Reżyseria | Christian McIntire |
Zdjęcia | Todd Barron |
Scenariusz | Christian McIntire, Patrick Phillips |
Obsada | Judd Nelson, Janet Gunn, Jeff Kober, Lance Henriksen, Scarlett Chorvat, Richard Gunn, Mark Sheppard |
Muzyka | Richard McHugh |
Rok produkcji | 2001 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 96 min |
Gatunek | groza / horror, thriller |
EAN | 5907583190928 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Fenomen Trójkąta Bermudzkiego rozpala wyobraźnię kolejnych pokoleń zwolenników teorii spiskowych co najmniej od lat 50. ubiegłego wieku. Apogeum popularności tematyka przeżywała mniej więcej w latach 70. i 80., kiedy to na rynku zaroiło się od książek różnych Dänikenów i Berlitzów, pasjami podrzucających czytelnikom niestworzone historie i bez opamiętania fantazjujących na temat możliwych przyczyn zaginięć rozlicznych statków i samolotów, które wsiąkły w sąsiedztwie Morza Karaibskiego, w rejonie, którego granice z grubsza wyznaczają linie przeciągnięte między Bermudami, Puerto Rico a Miami. Jednak tym, co szczególnie mocno fascynowało zwolenników teorii o nadnaturalnych cudach na kiju, było odnalezienie w tym rejonie na przestrzeni ponad stu lat co najmniej kilkunastu dryfujących, pozbawionych załogi statków, z tym najbardziej znanym – „Mary Celeste” – na czele.
„Zagubiona podróż”, jak na film o Trójkącie Bermudzkim przystało, opowiada o odnalezieniu wchłoniętego ćwierć wieku wcześniej przez płożące się po oceanie chmury burzowego frontu wycieczkowca „Corona Queen”. Na dryfującą bezwładnie jednostkę rusza – czemuś akurat w deszczową noc – ekipa złożona z przedstawiciela armatora (niezmordowany Lance Henriksen, chwytający angaże w każdej możliwej chałturze), dwóch techników, którzy mają przygotować statek do holowania, tracącej pozycję w telewizyjnej stacji dziennikarki, która w dodatku musi niańczyć dybiącą na jej stanowisko młodą harpię, jej kamerzysty, a także speca od zjawisk nadprzyrodzonych, który z racji tego, że na pokładzie zaginionego statku znajdowali się jego rodzice, poświęcił życie badaniu fenomenu Trójkąta Bermudzkiego.
Statek jest w doskonałym stanie, aczkolwiek nie ma na nim śladu po załodze czy pasażerach. Jedynym nadgryzionym zębem czasu pomieszczeniem jest sterówka. Świeżutko wyglądają wszystkie wiktuały, ubrania wiszą w nienagannym porządku, aczkolwiek ściany pokoju dziecięcego zdobią ponure, pełne śmierci rysunki, a na kamerze przypadkiem udało się nagrać jakiegoś ducha. Co więcej, wkrótce ginie okrutną śmiercią jeden z techników, zaś przed statkiem pojawiają się złowieszcze, przecinane zygzakami nadnaturalnych błyskawic bałwany, grożąc ponownym zassaniem jednostki w niebyt. Zaczyna się wyścig z czasem.
Jak widać, fabuła nie jest jakoś przesadnie źle skrojona i z pewnością nie można podczas seansu narzekać na nudę, tyle że z upływem czasu coraz mocniej zaczyna uwierać świadomość, że cała ta historia jest po prostu ordynarną zrzynką z „Ukrytego wymiaru”. Jedyną różnicą jest to, że zamiast kosmosu jest morze, a wrota do innego wymiaru otwiera nie całkiem namacalny, eksperymentalny generator, tylko zupełnie irracjonalna, nasączona ektoplazmą chmura. Naturalnie mówię wyłącznie o podobieństwach fabularnych, bo cała reszta – aktorstwo, efekty, klimat – jest z zupełnie innej ligi. Żeby było zabawniej, „Zagubiona podróż” – notabene nakręcona na potrzeby telewizji (tyle jest na świecie nieznanych nam kinowych filmów, a na DVD jak na złość wciąż lądują lichotki z małego ekranu) – sama padła rok później ofiarą kanibalizmu, kiedy to zręby jej fabuły ewidentnie przysłużyły się powstaniu wyjątkowo nędznego, wyświetlanego u nas ongiś w kinach horroru „
Statek widmo”.
Niestety, fabuła i tempo akcji to w sumie jedyne plusy „Zagubionej podróży”. Zdjęcia są tutaj słabe, scenografia momentami rozczulająco tandetna (na zewnątrz sztormowa noc, a w kabinach jaśniutko od księżycowego blasku), efekty specjalne rodem z gier komputerowych (statek, tak jak i śmigłowiec, przypomina tekturową wycinankę animowaną przez niedokształconego programistę), jednak tym, co najbardziej kłuje w oczy, jest gra aktorska. W dalszej części może jeszcze nawet zjadliwa, choć ewidentnie przerysowana i zbudowana na bazie schematów – jak ktoś jest zły, to musi szafować powłóczystymi spojrzeniami (jeśli to kobieta) i chciwością wypisaną na twarzy, a jak dobry, to wiecznie ma słodki uśmiech na ustach bądź obnosi się ze wzrokiem zbitego spaniela. W pierwszych scenach jednak zachowanie aktorów jest wręcz beznadziejnie groteskowe. Grają oni z jakąś paskudną manierą, zupełnie jakby próbowali, i to w sposób absolutnie niewłaściwy, naśladować zachowanie postaci ze „słodkich” amerykańskich seriali lat 50. i 60., denerwując widza aż nadto wyraźnymi grymasami i nieustanną gestykulacją, która wedle twórców ma nieść więcej treści, niż mocno papierowe dialogi. Cała ta szopka osiąga apogeum podczas sceny zasysania statku przez ektoplazmatyczną chmurę, kiedy to na mostku kapitańskim, żeby uniknąć na ekranie statyczności, każdy z oficerów porusza głową w innym rytmie, przestępuje z nogi na nogę czy zasępia twarz, przy czym tempo tych ruchów tym bardziej się zwiększa, im statek jest bliżej chmury. Podobnie zresztą zachowują się statyści, okazując panikę pasażerów poprzez bieganie korytarzem w tę i z powrotem i machanie przedramionami. W tym czasie w jednej z kajut pewna kobieta (robiąca za macochę późniejszego speca od zjawisk nadprzyrodzonych) ze znudzoną miną pozoruje strach odgrywanej przez siebie postaci rytmicznym wyrzucaniem do przodu klatki piersiowej i głośnym łapaniem powietrza szeroko otwartymi ustami. Pocieszam się tylko tym, że nasi celebryci na ogół nawet i tego by nie potrafili zagrać…
„Zagubiona podróż”, która tak naprawdę po polsku powinna nosić tytuł „Zaginiony rejs”, nie jest więc filmem przesadnie godnym uwagi, aczkolwiek od biedy jest w stanie zapewnić minimum emocji. Jednak dla kogoś, kto widział „Ukryty wymiar” i – nie daj Boże – miał pecha natknąć się na „Statek widmo”, seans będzie raczej stratą czasu, bo oba wymienione filmy, w które wpompowano znacznie wyższe pieniądze, niż w „Zagubioną podróż”, zawierają już wszystko to, co mogłoby uchodzić tutaj za świeże i ciekawe.