„Incubus” to swoista perełka – produkcja jest brytyjska, ale kręcono ją w Rumunii, która z kolei udaje jeden z amerykańskich stanów. Po co było tak komplikować sobie życie? I po co w ogóle było kręcić ten film?
Chodźmy do bunkra, tam na pewno będzie ciepło
[Anya Camilleri „Incubus” - recenzja]
„Incubus” to swoista perełka – produkcja jest brytyjska, ale kręcono ją w Rumunii, która z kolei udaje jeden z amerykańskich stanów. Po co było tak komplikować sobie życie? I po co w ogóle było kręcić ten film?
Pytanie o zasadność powstania tego filmu rodzi się z kilku powodów, z których każdy w ten czy inny sposób jest związany z konstrukcją scenariusza. Przede wszystkim główne zręby historii są zastanawiająco zbieżne z fabułą starszego o trzy lata, również brytyjskiego „
LD 50: Śmiertelna dawka”, stwarzając wrażenie, że twórcy nie do końca dopisała wyobraźnia i z radością chapnął koledze trzy czwarte pomysłu. I tu, i tam wchodzi bowiem w grę tajny, odcięty od świata podziemny kompleks badawczy, w którym grupa młodych ludzi – naturalnie przebywających tam nielegalnie – jest po kolei wyrzynana przez faceta będącego obiektem nieludzkiego eksperymentu. Oprócz wyobraźni scenarzyście nie dopisał też ewidentnie rozsądek, bo opowieść wręcz kipi od wątpliwych logicznie zdarzeń, zaś postaci są skrojone w przedziwny sposób, zupełnie jakby cała obsada miała być niezbyt ważnym dodatkiem do bohaterki granej przez Tarę Reid, robiącej czemuś za alfę i omegę. Innymi słowy – już na etapie przygotowań do realizacji powinno zaświecić któremuś z decydentów czerwone światełko, bo brnięcie w produkcję takiego potworka od samego początku było jawnym trwonieniem środków.
Szóstka młodych ludzi rozbija się autem gdzieś w górach, gdzie naturalną (dla horrorów) koleją rzeczy komórki nie mają zasięgu, zaś najbliższe ludzkie sadyby są gdzieś hen, hen za horyzontem. Grupa decyduje się więc ruszyć na przełaj przez las do teoretycznie niezbyt odległej autostrady, gdzie ma nadzieję uzyskać pomoc. Po drodze jednak, już nocą, ich oczom ukazuje się nagle między drzewami… zwyczajna, betonowa miejska willa, otoczona siatkowym ogrodzeniem i wyposażona w oświetlenie włączane czujnikiem ruchu. To ostatnie – jak rozumiem – po to, żeby sarny i wiewiórki mogły podziwiać detale elewacji, a właściciel dopisać kilka zer na rachunku z elektrowni.
Do tego momentu fabuła jest może i z lekka sztampowa, ale w ogólnym zarysie posiada ręce, nogi i jakiś tam potencjał. Ale z chwilą dotarcia bohaterów do płotu otaczającego budynek literalnie następuje katastrofa. Bo cóż takiego robią nasi „Amerykanie”, dla których świętością jest cudza własność? No cóż, olewają szukanie bramy (a była chyba nawet nie dziesięć metrów w bok), puszczają mimo oczu ostrzegawcze tabliczki i po prostu przełażą przez… dziurę w płocie (znaczy co, ulubiony klient elektrowni ze zdrowo rozwiniętą paranoją specjalnie jej nie łatał, żeby skakać sobie na skróty chłodzić piwo w strumieniu, czy jak?), dobijając się do stalowych drzwi. Ale skoro wysoki płot, ostrzegawcze tabliczki i system oświetlenia rodem z więzień o zaostrzonym rygorze nie zasiał w bohaterach żadnych wątpliwości co do sensu pchania się tam, gdzie ewidentnie nikt ich nie zaprasza, to i stalowe, zawarte na głucho drzwi wraz z zaspawanymi oknami nie mogą zmienić podejścia do sprawy. Jak można się domyślić, wadliwi umysłowo bohaterowie włażą na dach budynku, WYŁAMUJĄ kratę od systemu wentylacji i radośnie szykują się do spuszczają się na linie do wnętrza obiektu. No bo przecież na zewnątrz jest tak zimno, że można sobie odmrozić różne części ciała. Nic to, że na drzewach wciąż wiszą nietknięte jesienną pozłotą liście, a na śnieg pewnie trzeba by poczekać co najmniej kilka miesięcy. Zimno jest, i basta!
W budynku jednak wcale cieplej nie jest. Korytarze są wyłożone kafelkami, po suficie biegną dziesiątki rur, wszędzie wokół jest mnóstwo krat, kłódek i innych stalowości pokrytych rdzą, a na dokładkę na podłodze wala się odgryziony ludzki język. Ale co tam. Przecież dalej musi na pewno być filc, tureckie dywany i kominek ze stosikiem drew. Jeszcze tylko dwa trupy osób, które zginęły gwałtowną śmiercią (jedna z nich szczyci się posiadaniem w oku bodajże śrubokręta) i już można zapraszać resztę towarzystwa, porzucając precz jakiekolwiek wątpliwości co do sensu spędzenia nocy ze zmarłymi.
Reszta grupy może nie jest aż tak entuzjastycznie nastawiona do zwłok, jak dziewczę, które poleciało na zwiad („Musisz to zobaczyć”), ale również nie wykazuje przerażania czy paniki na widok rozmazanej wszędzie krwi czy wobec świadomości, że morderca być może gdzieś tu jeszcze się czai. Pojawia się jedynie uczucie strachu, że… „Powiedzą, że to my”. No ale cóż, scenarzysta tak łatwo nie odpuści. Lina, po której zeszli bohaterowie, zrywa się przetarta o ostrą krawędź szybu i oto piątka sierotek (bo szósta w „butach za pięćset dolarów” odmówiła eksploracji cudzego domostwa i poszła sobie czemuś w las) grzęźnie w podziemiach, odkrywając w nich wielką salę z pancerną, przezroczystą klatką, w której siedzi pogrążony we śnie wygolony facet, być może potrafiący wpływać myślami na działania innych ludzi. Reszta jest już raczej oczywista – grupa topnieje, ponawiając próby wydostania się z budynku, jak również próbując zgłębić istotę eksperymentu. Przy czym to ostatnie jest dziecinnie proste, bowiem wszelkie niezbędne do zrozumienia intrygi detale są podane w postaci łatwo przyswajalnego bryku dla nastolatków. Ot, bierze się ze stołu dowolną kasetę VHS (akurat na tej jednej z dziesiątek leżących w stosach nagrane są po kolei monologi naukowców, z grubsza podające podstawowe informacje o projekcie oraz punktujące kilka kluczowych bolączek) i zgarnia z biurka kilka przypadkowych papierów (drobiazgowy życiorys obiektu, szczegóły ultratajnego eksperymentu, metodologia badań) i już – w niespełna kwadrans – ma się CAŁOŚCIOWY ogląd sytuacji. Śmiech na sali, i tyle…
Nie ma co głębiej wnikać w fabułę, bo jest ona tak najeżona bzdurami, że momentami aż słabo się robi. Dla jasności pojadę przykładami branymi z pierwszych dwóch kwadransów. Na widok trupów młodzież pogrąża się w swobodnej dyskusji na temat rozległości plamy krwi (a przypomnę, że cała piątka zapewne pierwszy raz w życiu widziała martwego człowieka). Wszyscy walą od środka pięściami w stalowe drzwi i wołają koleżankę w sumie nie wiadomo po co, bo jeśli drzwi nie da się otworzyć od wewnątrz, to tym bardziej i od zewnątrz, a już szczególnie przez wydelikaconą dziewczynę. Ciągle ktoś się odłącza od grupy, szlajając się samopas po mrocznych zakamarkach i aż kusząc nie tak wyrafinowany w „Incubusie” los. Nikomu, kto jest upaćkany krwią, nawet przez myśl nie przejdzie przetarcie twarzy dłonią (o mokrej szmatce nie wspomnę) czy zmiana cuchnącej posoką odzieży, mimo że wszyscy mają ze sobą plecaki pełne dobra wszelakiego. Grupa debatuje nad zbieraniem drabin i regałów, które umożliwiłyby ucieczkę z budynku, dysponując jednocześnie KILKOMA ZWOJAMI WŁASNEJ LINY, bo to grupa… miłośników wspinaczki. Drzwi do hermetycznego pomieszczenia z facetem, na którym cholera wie, co testowano, niemal natychmiast zostają otwarte po to, żeby sobie po prostu rzucić z bliska okiem na instrumenty. Pancerne drzwi do pomieszczenia z generatorem są używane wyłącznie wtedy, gdy jest to na rękę scenarzyście (raz zostaje za nimi skutecznie zatrzaśnięty napastnik, ale za drugim razem nikt już nie pamięta, że drzwi w ogóle można zamknąć). Podobnie zresztą, jak światło (co przeszkodziło napastnikowi ZNÓW wyłączyć światło, skoro i tak był zamknięty razem z generatorem?). No i ta drażniąca erudycja postaci granej przez Tarę Reid. Bo ona (pstryk!) wie, że facet jest w śpiączce, (pstryk!) że ma terapię elektrowstrząsową, (pstryk!) że ktoś wyłączył światło w kompleksie (a nie, że wysiadło czy na przykład zadziałał czasowy wyłącznik). Skąd, u licha, ona taka mądrością błogosławiona? Jakim cudem może wydawać tak autorytatywne sądy, skoro jest – jeśli dobrze zgaduję – zwykłym, szarym żuczkiem nie mającym najmniejszej styczności z laboratoryjnymi eksperymentami? I jakim w ogóle sposobem w ułamki sekund chwyta skomplikowaną wiedzę zawartą w dokumentacji, jednocześnie bez problemu przekładając ją na papkę strawną dla przeciętnie kształconego widza? I tak dalej, i tak dalej…
Film jest koszmarnie bezsensowny, z paletą wybitnie wkurzających, postępujących w sposób urągający wszelkiej logice postaci, co owocuje tym, że każdy zgon jest witany przez widza wręcz z westchnieniem ulgi. Do tego dochodzą niezrozumiałe kiksy realizacyjne (świecenie latarkami w pomieszczeniach oświetlonych górnym światłem i udawanie, że ledwo co widać), dziwaczna reżyseria (połowa straszaków kona w konwulsjach, nie doczekawszy momentu, w którym mogłyby zostać użyte), nędzne dialogi i bzdurne zakończenie, stanowiące gwóźdź do trumny „Incubusa”. Nie ma więc co sięgać po ten film, nawet dla Tary Reid.
Tego rodzaju filmy powstają, by je mozna było obśmiać w recenzji. Dziękuję.