Fred Olen Ray to nadzwyczaj solidna firma, można być więc pewnym, że jeśli jego palce dotknęły „Gwiezdnego łowcy”, to nic dobrego z tego nie wyszło.
Niewidomy najeźdźca z przestrzeni kosmicznej
[Cole S. McKay, Fred Olen Ray „Gwiezdny łowca” - recenzja]
Fred Olen Ray to nadzwyczaj solidna firma, można być więc pewnym, że jeśli jego palce dotknęły „Gwiezdnego łowcy”, to nic dobrego z tego nie wyszło.
Cole S. McKay, Fred Olen Ray
‹Gwiezdny łowca›
EKSTRAKT: | 10% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Gwiezdny łowca |
Tytuł oryginalny | Star Hunter |
Reżyseria | Cole S. McKay, Fred Olen Ray |
Zdjęcia | Gary Graver, Mark Melville |
Scenariusz | M.B. Dick, Mark Litton, R.J. Robertson |
Obsada | Roddy McDowall, Stella Stevens, Rebecca Budig, Kenn Scott, Zack Ward, Sean P. Donahue, Alexander Keith, Gregg Brazzel |
Rok produkcji | 1996 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 80 min |
Gatunek | SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Ten film chyba powinien się nazywać „Ślepiec z gwiazd”. Albo jeszcze lepiej – „Galaktyczny morderca o lasce”. Chyba naprawdę nie ma głupoty, której ktoś gdzieś by nie wymyślił i nie przekuł na scenariusz filmu. Co więcej – zawsze znajdzie się jakaś bratnia dusza, która takie badziewie wyłuska spośród tysięcy znośnych produkcji i triumfalnie wprowadzi na nasz rynek. Tym razem padło na nieistniejącego już (Hosanna!) dystrybutora o szumnej, wiele obiecującej nazwie VideoLeader, specjalizującego się w zasypywaniu marketowych koszy tandetą DVD po 4.99 pln od sztuki. Dystrybutora o tyle perfidnego, że przed zniknięciem z rynku zdążył nas uraczyć sporą liczbą badziewia nakręconego przez dwóch wyjątkowo płodnych tandeciarzy Hollywood – Jima Wynorskiego (nie tak dawno temu recenzowałem jego „
Wiedźmę z Blair: Wersję seks”) i właśnie Freda Olena Raya.
„Gwiezdny łowca” zaczyna się w klasycznym, drętwym stylu kina sf ery VHS – rozpisanym na kilka akapitów wprowadzeniem. Wydrukowany biednymi literkami tekst jest wyraźnie mętny nie tylko w polskim tłumaczeniu, ale i w oryginale, wskutek czego przez najbliższe kilkadziesiąt minut seansu nie do końca wiadomo, co tak naprawdę rozgrywa się przed naszymi oczami.
Pierwotnie bowiem mowa jest o ucieczce z leżącego gdzieś w głębi kosmosu więzienia dwóch łowców (nic to, że według tytułu powinien być tylko jeden), którzy przylatują na Ziemię pobawić się w łowy – to znaczy jeden z nich ponoć ma robić za zwierzynę, a drugi za myśliwego, czy coś w ten deseń. Przy okazji mają mordować wszystko, co im się pod rękę nawinie, ponieważ… „postrzega wszelką formę życia jako grę”. Kto? On. Który on? Nie wiadomo. Tropem łowców podąża zaś inny łowca, który ma zneutralizować uciekinierów.
Nim status wszystkich trzech łowców jako tako się wyklaruje, zawiązany zostaje wątek grupki uczniów jakiegoś niezbyt udanego college’u. Grupka składa się z trzech rugbystów stanowiących rezerwę szkolnej drużyny, od lat regularnie dostającej wciry od najsłabszych nawet przeciwników, oraz dwóch dziewczyn, które – prawem analogii – chyba są rezerwą cheerleaderek. Ale ponieważ najwyraźniej ani jedni, ani drudzy jak dotąd nie byli wypuszczeni na boisko, są traktowani jak powietrze i jeżdżą na mecze nie autokarem należącym do zespołu, a szkolnym, zdezelowanym busikiem, prowadzonym przez… wicedyrektor szkoły. Busik ma jednak niebagatelną zaletę – w trakcie jazdy W OGÓLE nie słychać dźwięku jego silnika (w świecie realnym warczącego prawie jak traktor), co pozwala na swobodne rozmowy między członkami wyprawy. Co więcej, trzęsąca się, ograniczona blachą przestrzeń ma w ofercie echo godne sporego, pustego pomieszczenia, czyli zapewne niedrogiego (bo kiepsko wytłumionego) studia dźwiękowego, w którym nagrywano sztuczne, pretekstowe dialogi.
W drodze powrotnej z kolejnego przegranego meczu wicedyrektorka lekko błądzi i – jak to wzorowy, troskliwy pedagog – postanawia pojechać skrótem przez dzielnicę lumpów i narkomanów. Tym samym daje młodocianej obsadzie szansę na zetknięcie się z chciwymi ludzkiej krwi istotami, które właśnie w tej dzielnicy uwiły sobie gniazdko w magazynie wyposażonym oprócz złomu, śmieci i resztek połamanych palet w… luksusowy apartament. Jeden z obcych szybciutko więc z krwawym błyskiem w oku (tylko domniemanym, bo kamerzysta pokazuje nam czemuś jedynie brzuch stwora) wyciąga… nie, nie miecz ani laser czy inne narzędzie mordu. Wyciąga otóż coś w rodzaju prymitywnego telefonu komórkowego, wciska kilka odpowiednio piszczących klawiszy i okrutnie… wyłącza silnik samochodu. Na amen. Teraz bezlitośni mordercy z kosmosu – a z nimi i widzowie – muszą poczekać, aż grupka szkolnych sierotek sama przyplącze się do magazynu.
Napięcie sięga zenitu. Obcego nie widać, bo siedzi w magazynie. Młodzi nic sobie nie robią z sąsiedztwa, w jakim się znaleźli, i łażą w pojedynkę po najbardziej zakazanych zaułkach. No i pojawia się w końcu trzeci łowca, istota powolna, z mocno pofałdowaną skórą na czaszce, poinstruowana przez pokładowy komputer, że poszukiwania zbiegów należy prowadzić „unikając jak najwięcej zgonów”. Tutaj fabuła z grubsza osiąga ostateczną formę, dzięki czemu wreszcie można ogarnąć całokształt reżyserskich zamierzeń i skorygować wiedzę zawartą w początkowych napisach.
Otóż jeden z uciekinierów jest ujmująco grzecznym ślepcem, robiącym za swego rodzaju organizatora łowów (w tej roli Roddy McDowall, próbujący wyrwać kilka drobniaków z filmowego mikrobudżetu). W końcu ślepota w niczym nie mu przeszkadza, bo „w inny sposób można wyczuć zdobycz”. Drugi, czekający na sygnał rozpoczęcia łowów, to jakaś tania podróbka Predatora – ma trudny do przebicia pancerz (ale i wystającą spod plastikowego hełmu swojską grdykę) i potrafi bezproblemowo regenerować się z najpaskudniejszych obrażeń. Natomiast trzeci z obcych, ten „pozytywny”, zaraz po przylocie na Ziemię w niewiadomym celu wteleportowuje się w jednego z bohaterów – tego najdurniejszego, notorycznie popalającego marihuanę. Odtąd – aż do samego końca – ślepiec podaje „Predatorowi” komunikaty przedstawiające stan łowów, „Predator” stara się upolować kolejne ofiary, młodzież biega tu i tam, nie mogąc się wydostać z zamkniętego polem siłowym magazynu, a tropiciel w ciele miłośnika trawki… po prostu jest. Bo niczego nie tropi, w niczym nie pomaga, niczego nie wyjaśnia (poza tym, że pole siłowe to pole siłowe), ograniczając się do mozolnego człapania za grupą lub ewentualnie żarcia bananów razem ze skórką.
I tak to sobie leci do końca, z czasowym wpleceniem w fabułę wątku z policją, notabene zamkniętego w sposób wyjątkowo bezsensowny. Tak samo kończy się zresztą sam film, bo w ferworze finalnego rozstrzygnięcia scenarzysta zupełnie się pogubił i nie dość, że zapomniał, co leżało u podstaw całej intrygi, to w dodatku posiał gdzieś postać jednego z obcych.
Film rozkłada jednak nie tylko bzdurna fabuła, pełna rozbiegających się z logiką zdarzeń (wicedyrektorka, a potem cheerleaderka strzelają znacznie celniej niż policja; pozbawieni koszul bohaterowie są dla „Predatora” niewidoczni, bo… „chodzi o zmysły”), ale i tandetna realizacja. Gips, szpachla, wczesnokomputerowe piorunki i błękitnawe poświaty, niewidoczne pole siłowe, sugerowane jedynie przez bzyczenie (w końcu dźwiękowiec jest znacznie tańszy niż spec od efektów), a do tego co i rusz włażący w ekran mikrofon i niezbyt skorzy do wysiłku aktorzy. Szczególnie pocieszna jest w tej materii scena, gdy wicedyrektorka rzuca się z czeredą do „biegu” (wygląda jak osiemsetny kilometr maratonu w kongijskiej dżungli), zatrzymując się po góra dwustu metrach na odpoczynek (kongijska dżungla mocno wyczerpuje).
Jak można się zorientować z paru zaprezentowanych wcześniej cytatów, na pogrążenie filmu w mulistym dnie kinematograficznych ochłapów sumiennie zapracowała też spółka tłumacz & lektor, co już widać po samym tytule filmu. Na okładce płyty widnieje „Gwiezdny łowca”, lektor czyta „Gwiezdny myśliwy”, a gdyby były polskie napisy, pewnie mielibyśmy jeszcze trzeci wariant. Że nie wspomnę o niektórych kwestiach, które beznadziejnie zagłuszają się nawzajem z tymi oryginalnymi, przez co w ogóle nic nie można zrozumieć. Przestrzegam więc przed sięganiem po ten film. No, chyba że ma się pod ręką piwo i paru kumpli. Wtedy przynajmniej będzie się można trochę pośmiać z tej tandety.