Fala remake’ów horrorów nie oszczędza prawie żadnego filmu. W przypadku „Willarda” sytuacja jest jednak nieco inna. To film praktycznie już zapomniany (mimo że był najbardziej kasowym horrorem roku 1971), twórcy nie musieli więc silić się na wysokobudżetową „oryginalność” przejawiającą się najczęściej ostrą muzyką i bieganiną młodzieży. I bardzo dobrze, bo dzięki temu powstał interesujący obraz na pograniczu surrealizmu.
Szczurze ekscesy
[Glen Morgan „Willard” - recenzja]
Fala remake’ów horrorów nie oszczędza prawie żadnego filmu. W przypadku „Willarda” sytuacja jest jednak nieco inna. To film praktycznie już zapomniany (mimo że był najbardziej kasowym horrorem roku 1971), twórcy nie musieli więc silić się na wysokobudżetową „oryginalność” przejawiającą się najczęściej ostrą muzyką i bieganiną młodzieży. I bardzo dobrze, bo dzięki temu powstał interesujący obraz na pograniczu surrealizmu.
Nowy „Willard” to film szalenie trudny do klasyfikacji. Trochę w nim z klasycznego horroru, trochę z czarnej komedii i trochę z dramatu społecznego. Wszystko to zaś podlane jest mieszanką ironii i groteski. W rezultacie światło dzienne ujrzał obraz mroczny, niepokojący, miejscami dziwaczny, w którym co i rusz twórcy mrugają do widza okiem. Co zaskakujące, mimo że „Willard” jest miejscami nudnawy i mało przekonujący, po seansie pozostawia całkiem miłe wspomnienia. To jedna z ciekawszych pozycji na rynku, choć już od pewnego czasu niedostępna w sklepach.
Głównym bohaterem jest tytułowy Willard (Andy Warhol z „Doorsów”, czyli Crispin Glover), zdominowany przez matkę samotnik mieszkający w ogromnym domu, pozbawiony przyjaciół i nie radzący sobie w pracy. Pewnego dnia na żądanie matki zabiera się do tępienia szczurów w piwnicy. Niestety, złapany w jedną z rozlicznych pułapek biały szczur tak go urzeka swoim żałosnym wyglądem, że Willard oszczędza go i zaprzyjaźnia się z nim – nadaje mu imię Sokrates. Dzięki dziwnej więzi, jaka się między nimi tworzy, Willard bardzo szybko zdobywa tajemniczą władzę nad szczurami i jest w stanie tresować coraz tłumniej przybywające do piwnicy gryzonie – aczkolwiek głównie w kwestii wchodzenia i wychodzenia z walizki oraz darcia przedmiotów. Sielanka jednak nie trwa długo. Wkrótce po śmierci matki Willard traci pracę. Gdy zaś pracodawca rozmazuje Sokratesa na półce w biurowym magazynku, sfrustrowany Willard poprzysięga zemstę.
Fabuła może nie brzmi zbyt mądrze i sugeruje różne kiczowate produkcje klasy B (jak na przykład „Królowa szczurów” czy „Night Eyes”), jednak w rzeczywistości tak nie jest. Klimatyczne plenery (zarówno mieszkanie Willarda, jak i jego miejsce pracy są duszne, klaustrofobiczne i przerysowane), piękne zdjęcia i solidne efekty specjalne oraz fantastycznie zrealizowana czołówka powodują, że film przykuwa uwagę i intryguje – jeśli nawet nie historią bohatera, to przynajmniej klimatem i stroną wizualną. Bo sama historia nie jest, niestety, zbyt fortunnie skonstruowana. Przede wszystkim jest mało wciągająca. Rozkręca się dłuższy czas w nieznanym w sumie kierunku, trafiając na ścieżkę akcji dopiero w okolicach połowy filmu, kiedy to Willard wreszcie decyduje się zrobić użytek ze szczurów. Drugim mankamentem są działania bohatera – dość niezrozumiałe w paru momentach albo denerwująco uproszczone. Oczywiście, nie jest on zrównoważonym, wartościowym członkiem społeczeństwa i zapewne nie należy się spodziewać po takim osobniku działań opartych na czystej logice, jednak jakiś sens powinien w tym wszystkim tkwić.
Jak nadmieniłem na początku, „Willard” jest remakiem filmu z roku 1971 o tym samym tytule. Jego scenariusz został nieco zmodyfikowany w stosunku do pierwowzoru, jednak wprowadzone zmiany nie są zbyt duże, zwłaszcza jeśli rzucić okiem na remaki innych filmów, jak choćby „Domu woskowych ciał”, „Domu na nawiedzonym wzgórzu” czy „Krwawej masakry w Hollywood”, w przypadku których nowa wersja ma bardzo niewiele wspólnego z oryginałem. W „Willardzie” zmiany te polegają przede wszystkim na uwspółcześnieniu, a zarazem i lekkim odrealnieniu fabuły, chociaż w filmie umieszczono także cały szereg scen niemal żywcem wyjętych z pierwowzoru (jak choćby epizod z nową pracownicą zajmującą miejsce Willarda). Poważnemu przetworzeniu uległ też wizerunek głównego bohatera. Willard stał się bowiem zamkniętym w sobie osobnikiem o skłonnościach psychopatycznych, podczas gdy w oryginale był niedorosłym do poważnego życia młodzieniaszkiem, którym każdy kręci, jak chce. Stary film pokazywał bezradność i rodzące się z niej zawiść i chęć zemsty, w nowym zaś dominuje nienawiść do całego świata i mściwość. Pierwotny Willard (grany przez Bruce’a Davisona, ostatnio obecnego w kinach jako senator Kelly w „X-Menach”) jest cichy i usłużny, nowy – zamknięty w sobie, ale agresywny. Nie wiem, może taki jest właśnie znak czasów – postępująca brutalizacja zarówno zachowań ludzkich, jak i recept na życie. Jeśli tak, to aż boję się pomyśleć, jak będzie wyglądała następna wersja „Willarda”, nakręcona – dajmy na to – za lat piętnaście. Podobna przemiana dotknęła szefa Willarda, granego wówczas przez Ernesta Borgnine. Z „normalnego”, chciwego i bezkompromisowego szefa chcącego bez reszty przejąć majątek rodziny Willarda, zmienił się w szaleńca od początku wrogo nastawionego do bohatera.
W sumie bliższy życiu był pierwszy „Willard”. Drugi jest karykaturą, pastiszem, groteską, zabawą konwencją – i to zabawą zdecydowanie bardziej krwawą i wyrazistą (szczury przegryzają opony w limuzynie znienawidzonego szefa miast wystraszyć gości na party, jak było w pierwowzorze). I właśnie dlatego, że nowy film nie wpasowuje się w żadne schematy kina grozy (w rodzaju wyrzynania młodzieży, grasowania potwora czy mieszającego na świecie Szatana), jest mocno intrygujący i godzien uwagi, w przeciwieństwie do pierwowzoru, który bardzo się już zestarzał i nie spełnia obecnie żadnych wymogów atrakcyjnej rozrywki (nie mówiąc już o budzeniu grozy). Innymi słowy – nowa wersja „Willarda”, co się zdarza bardzo rzadko w przypadku remake’ów, przewyższa jakością pierwowzór i jest warta spędzenia półtorej godziny przed ekranem.