Nie jestem pewien, czy w przypadku „Krwawej masakry w Hollywood” można mówić o remake’u. Z oryginalnej historii ostały się jeno kominiarka, narzędzia zbrodni i tytuł. Tak po prawdzie nowy film to zlepek dwóch niezbyt do siebie przystających historii, niepotrzebnie w dodatku firmowanych nazwiskiem Tobe’a Hoopera.
Tajemnica ze śrubokrętem w ręku
[Tobe Hooper „Krwawa masakra w Hollywood” - recenzja]
Nie jestem pewien, czy w przypadku „Krwawej masakry w Hollywood” można mówić o remake’u. Z oryginalnej historii ostały się jeno kominiarka, narzędzia zbrodni i tytuł. Tak po prawdzie nowy film to zlepek dwóch niezbyt do siebie przystających historii, niepotrzebnie w dodatku firmowanych nazwiskiem Tobe’a Hoopera.
Tobe Hooper
‹Krwawa masakra w Hollywood›
EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Krwawa masakra w Hollywood |
Tytuł oryginalny | Toolbox Murders |
Dystrybutor | Vision |
Reżyseria | Tobe Hooper |
Zdjęcia | Steve Yedlin |
Scenariusz | Jace Anderson, Adam Gierasch |
Obsada | Angela Bettis, Brent Roam, Marco Rodríguez, Rance Howard, Juliet Landau, Adam Gierasch, Sheri Moon |
Muzyka | Joseph Conlan |
Rok produkcji | 2003 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 95 min |
Parametry | Dolby Digital 5.1; format: 2,35:1 |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Oryginalny „The Toolbox Murders”, nakręcony w roku 1978, był średnio emocjonującą krzyżówką dramatu ze slasherem. Film, ponoć oparty na faktach, miał kiepsko przemyślaną konstrukcję i zwyczajnie nie potrafił zainteresować opowiadaną historią. Jego pierwsze pół godziny stanowił pozbawiony dialogów ciąg krwawych zbrodni, dokonywanych przez noszącego wełnianą kominiarkę świra, mordującego młode, atrakcyjne kobiety zwyczajnymi narzędziami – a to wiertarką, a to młotkiem, a to wreszcie pistoletem na gwoździe. Po ostatnim morderstwie, podczas dokonywania którego możemy podziwiać gibkie, nagie ciało miotającej się po pokoju Kelly Nichols, dublerki Jessiki Lange w „King Kongu”, a później gwiazdki porno, akcja praktycznie umiera. Odtąd są to głównie „przygody” dwójki młodzianów, którzy na własną rękę próbują znaleźć mordercę i porwaną przez niego siostrę jednego z nich. Ten nudny, słabo zrealizowany film zyskał jednak – niezasłużoną w sumie – sławę, trafiając na brytyjską listę „Video nasties” – filmów zakazanych ze względu na drastyczne sceny. Gdyby nie to, pewnie nikt dzisiaj już by o nim nie pamiętał.
A tak, w związku z panującą modą na odgrzewanie starych dań, temat trafił na widelec Tobe’a Hoopera. Nie da się ukryć, że nowa wersja „Krwawej masakry w Hollywood” – bo pod taką, dość niefortunnie przetłumaczoną nazwą, można ją nabyć w Polsce – jest znacznie lepsza od oryginału. Bardzo bym się zresztą zdziwił, gdyby było inaczej – zarówno ze względu na jakość pierwowzoru, jak i osobę reżysera remake’u. Nadal jednak film ten nie jest rozrywką najwyższych lotów, a główna przyczyna tkwi w wewnętrznym rozdarciu fabuły. Początkowo jest to bowiem niezwykle obiecująco się rozwijający, przesycony tajemnicą okultystyczny kryminał, w którym główne skrzypce gra zdewastowany, pełen rozmaitych sekretów apartamentowiec, wybudowany dziesiątki lat temu przez pasjonata czarnej magii. Tajemnice gmachu usiłuje zgłębić na własną rękę młoda dziewczyna (Angela Bettis), zaniepokojona zniknięciem dopiero co poznanej sąsiadki. Krążąc po spowitych w mroku zakamarkach kondygnacji i odszukując rozmieszczone na ścianach kabalistyczne symbole, próbuje zrozumieć, dlaczego na każdym piętrze brakuje jednego numeru mieszkania. Ciekawość dziewczyny podsyca myśl, że być może te brakujące pomieszczenia mają swojego lokatora. Kogoś, kto porywa ludzi.
Niestety, wkrótce ta interesująca historia wpada w koleiny rozczarowująco tuzinkowego slashera, próbującego osaczyć widza strumieniami krwi, chrzęstem miażdżonych kości i stosami zwłok. Zabójca jak zwykle jest fizycznie zdeformowany i morduje na prawo i lewo piękne kobiety i nieroztropnych mężczyzn. Oczywiście wszystkie ofiary nie przekraczają trzydziestki, no bo co też może być ciekawego w konwulsjach pana lub pani w średnim wieku. Tym sposobem ani z tego nie wyszło porządne kino osaczenia i gęstej atmosfery, bo oczywiście klimat szlag trafia, gdy w światło reflektorów wchodzi dziwoląg, ani porządny slasher, bo przez dłuższy czas chluśnięcia posoki i kwiki zarzynanych ofiar są skąpo dawkowane. Szczególnie rozczarowani będą ci, którzy sięgną po film wyłącznie ze względu na nazwisko Hoopera, obiecując sobie krwistą rozrywkę. Jeśli jednak spojrzeć na „Krwawą masakrę…” nie przez pryzmat Hoopera, a po prostu dać się ponieść opowiadanej historii, film będzie w stanie zapewnić całkiem przyzwoitą dawkę emocji.
Naturalnie trzeba będzie przymknąć oczy na kilka dość poważnych dziur logicznych, jak choćby sposób utrzymania się przy życiu mordercy (a mieszka tam bodaj od narodzin), sposób pozyskiwania przez niego i umieszczania w swoim „mieszkaniu” większych urządzeń czy niebotyczne zdumienie dozorcy, który po latach pracy „nagle” odkrywa, że w budynku są luki w numeracji mieszkań. Najbardziej jednak irytuje założenie, że przez dziesięciolecia nikt, a już szczególnie policja, nie zainteresował się masowymi wręcz zaginięciami mieszkańców jednego budynku. Przez litość nie wspomnę już o braku trupiego odorku, który powinien wręcz dusić lokatorów niektórych pięter. Nie ma co jednak psioczyć, bo jak na panów Jace’a Andersona i Adama Gierascha, speców od pokracznych historii w rodzaju „Pająków”, „Szczurów” czy obu „Krokodyli” (przy czym pierwszego „Krokodyla” reżyserował również – o zgrozo! – Hooper) jest to i tak rewelacyjnej jakości dzieło.
Mimo że nie należy sobie zbyt wiele obiecywać po seansie „Krwawej masakry w Hollywood”, swobodnie można ją obejrzeć, bo nie grozi to zdrowiu żadnymi poważniejszymi konsekwencjami. Film jest na tyle sprawnie zrealizowany – a w dodatku tu i ówdzie można w nim trafić na smaczną nutkę surrealizmu czy groteski, bądź odrobinę humoru – że potrafi zapewnić więcej niż minimum rozrywki.