Młodzi ludzie trafiają do opustoszałego budynku. Wkrótce okazuje się, że nie są tam sami. Wrzaski mordowanych zaczynają się nieść po pogrążonych w mroku korytarzach. Że fabuła brzmi znajomo? No pewnie, takich filmów jest na pęczki. Najlepszym przykładem dość świeży „Hotel śmierci”. Czy rzeczywiście jest sens tracić czas na takie bzdety?
Historia z haczykiem
[Gregory Dark „Hotel śmierci” - recenzja]
Młodzi ludzie trafiają do opustoszałego budynku. Wkrótce okazuje się, że nie są tam sami. Wrzaski mordowanych zaczynają się nieść po pogrążonych w mroku korytarzach. Że fabuła brzmi znajomo? No pewnie, takich filmów jest na pęczki. Najlepszym przykładem dość świeży „Hotel śmierci”. Czy rzeczywiście jest sens tracić czas na takie bzdety?
Gregory Dark
‹Hotel śmierci›
Klasyczny schemat młodzieży (lub młodo wyglądających …dziestolatków) uciekającej pustymi korytarzami przed nastającym na ich życie zabójcą jest oczywiście mniej lub bardziej modyfikowalny. Raz zamiast zabójcy jest duch („Nieuleczalny strach”), innym razem jakaś siła nieczysta („Krzesło diabła”), robal („Pająki”) bądź obca forma życia (cykl „Obcy”), a niekiedy korytarze zamiast w budynku mieszczą się na statku morskim („Śmiertelny rejs”, „
Statek widmo”) lub kosmicznym (wspomniany cykl „Obcy”). Problem leży nie w tym, że taki schemat w ogóle istnieje, ale w tym, że wykorzystywany jest bez umiaru i częstokroć bez nadmiernej finezji. Najlepszym tego przykładem właśnie „Hotel śmierci”.
Za młode mięso robią więźniowie, którzy ostatnie miesiące aresztu mają odpracować społecznie. Teren polowań to korytarze zapuszczonego, na poły zrujnowanego hotelu. Łowcą zaś jest wielkolud (w tej roli wrestler Kane, czyli Glen Jacobs) lubujący się w wyrywaniu swoim ofiarom gałek ocznych. Żywcem. Brudnymi paznokciami. Ofiary dużo piszczą, krzyczą i stosują tradycyjną metodę „uderz i ucieknij”, a oprawca głośno tupie, przebija się przez ściany i z chęcią stosuje rzeźnicki hak. Oczywiście dziewczęta są seksowne (acz bez jakiejś przesady), młodzieńcy wysportowani, a zabójca skrzywdzony w dzieciństwie przez mamusię. Nie trzeba być członkiem Mensy, by przewidzieć, jak cała historia się skończy. Więcej – można z łatwością odgadnąć, praktycznie scena po scenie, jaki będzie miała przebieg. Co za frajda w takim razie oglądać film, który nie potrafi zainteresować fabułą?
Żeby chociaż postaci były ciekawe czy dobrze odegrane, ale gdzie tam! Na siłę luzaccy dealerzy narkotyków czy drobni rabusie są absolutnie przeciętni, fatalnie wprowadzeni do fabuły (życiorys każdego z więźniów objaśnia fiszka z kartoteki zakładu penitencjarnego) i przejawiają cały wachlarz antyspołecznych zachowań, dzięki czemu trudno czuć do nich sympatię. W efekcie każda kolejna wyekstrahowana gałka oczna wywołuje u widza prędzej westchnienie ulgi niż pomruk współczucia. Co zabawniejsze – pod koniec filmu można się złapać na odczuwaniu większej litości wobec cierpiącego mordercy niż wobec jego rozlicznych ofiar. A chyba nie do końca o to chodzi w horrorach?
Na szczęście od strony technicznej mało co można filmowi zarzucić. Ma porządne zdjęcia, solidną, rzeczywiście budzącą dreszcze grozy scenografię, może się też poszczycić całkiem realistycznymi efektami specjalnymi. Także udźwiękowienie dodaje odpowiedniego smaczku wielu scenom. To jednak za mało, żeby z zadowoleniem wspominać seans „Hotelu śmierci”. Niewiele w tej kwestii pomaga świetnie zmontowana i zaaranżowana scena z pieskiem – przy czym mam na myśli tę drugą scenę, w której pies przejawia nieco więcej inicjatywy niż na początku. Jedna dobra scena i niezłe efekty to za mało, żeby pozbyć się mocno dającej się we znaki podczas seansu świadomości daremnego tracenia czasu. Bo o cóż więcej tu chodzi, jak o bieganie, wrzeszczenie, znowu bieganie, tupanie, sikanie krwią z oczodołu, a potem ponowne bieganie i ukrywanie się? Jak nadmieniłem – są już dziesiątki takich filmów i „Hotel śmierci” nie ma w tej materii nic nowego do zaproponowania.
Reżyserem „Hotelu śmierci” jest Gregory Dark, twórca rozlicznych produkcji porno, który od czasu do czasu robi wycieczki w stronę kina pozbawionego nagich biustów, jak choćby właśnie „Hotelu…”. Nie zaprzeczę, że cisną mi się w tym momencie na usta słowa zachęty do powrotu do kręcenia pornosów i zostawienia w spokoju gatunku, który przeciętnych rzemieślników ma już w bród, a coraz mocniej cierpi na niedostatek ludzi z wyobraźnią. Żeby było ciekawiej, film, który kosztował w granicach 8 milionów dolarów, na tyle spodobał się publiczności (głównie amerykańskiej), że był w stanie zwrócić nakłady i przynieść jeszcze drugie tyle zysków. Nie zmienia to jednak faktu, że jest niczym więcej jak przeciętnym, pozbawionym oryginalności slasherem i nadaje się co najwyżej na wieczorny seans w zaprawionym paroma piwami towarzystwie.