Sięganie po „El Muerto” w sytuacji, gdy na rynku jest dostępny „Kruk” z Brandonem Lee, zakrawa wręcz na masochizm, bowiem film ten przypomina ubogiego, bezdomnego kuzyna, którego stać na kajzerkę i cienki kefir co najwyżej w środy i piątki. Na szczęście to tylko pierwsze wrażenie.
Matka Boska vs Tezcatlipoca
[Brian Cox „El Muerto” - recenzja]
Sięganie po „El Muerto” w sytuacji, gdy na rynku jest dostępny „Kruk” z Brandonem Lee, zakrawa wręcz na masochizm, bowiem film ten przypomina ubogiego, bezdomnego kuzyna, którego stać na kajzerkę i cienki kefir co najwyżej w środy i piątki. Na szczęście to tylko pierwsze wrażenie.
Ze względu na podobieństwo tytułów, biorąc do ręki płytę z „El Muerto” obawiałem się, że będę miał do czynienia z dziełem podobnym jakościowo do „
Klątwy El Charro”. I, szczerze powiedziawszy, wiele się nie pomyliłem. „El Muerto” jest może lepiej zrealizowany i ogólnie bardziej przypomina film z prawdziwego zdarzenia, jednak podobnie bazuje na dość osobliwie pokazanej sile wiary w Matkę Boską, dzięki której bohater jest w stanie stawić czoło najpotężniejszemu nawet nadprzyrodzonemu przeciwnikowi. Na dokładkę cała historia – dość ciekawa mimo niewygórowanego budżetu, irytującej mocy Matki Boskiej oraz silnego podobieństwa do „Kruka” – fatalnie się rozłazi pod koniec, tonąc w oparach absurdu.
O zakochanego młodego chłopaka, nad którego losami ciążyła od dzieciństwa przepowiednia, upomina się w dzień zaduszny aztecki bóg Tezcatlipoca, zabijając go w wypadku samochodowym. Równo rok później Juan Diego, zwany odtąd El Muerto, zmartwychwstaje. Jest nieśmiertelny, nosi czarne ciuchy, a na twarzy ma permanentny biały makijaż. Zadaniem ożywieńca jest złożenie krwawej ofiary z trzech osób, co ma przywrócić do życia któregoś azteckiego boga (tu się zgubiłem, bo w końcu nie wiem, czy wrócić ma bóg zła i zemsty – Tezcatlipoca, czy może jednak bóg śmierci – Mictlantecuhtli, bo zdaje się, że obaj pojawiają się w fabule, i obaj mają jakieś anse do bohatera). Problem w tym, że El Muerto, miast mordować wyznaczonych ludzi, częściej używa swej mocy do przywracania do życia przypadkowych osób, czym bardzo denerwuje swego „chlebodawcę”.
Tu fabuła zaczyna się niezrozumiale gmatwać, bowiem nagle okazuje się, że mimo oporów bohatera wskazane przez boga osoby i tak giną, zamordowane w dość wyszukany sposób. Zakończenie filmu, miast dawać w tej materii jasne odpowiedzi, mnoży raczej wątpliwości, stawiając pod znakiem zapytania kompetencje zawodowe Briana Coxa, reżysera i scenarzysty „El Muerto”. Żeby zbyt wiele nie zdradzać, poruszę tylko dwie kwestie. Po pierwsze – jak to możliwe, żeby bohater, za drugim razem ożywiony przez miłość dziewczyny i jej modlitwy do Matki Boskiej (od kogo więc teraz ma moce i komu służy?), mógł uleczyć _sam_siebie_? Taka sytuacja zakrawa na kpinę, bo chyba w żadnych wierzeniach czy zwyczajach uzdrowiciel nie jest w stanie stosować danych od boga mocy sam na sobie. Po drugie – co to za bóg, który nie potrafi kontrolować swojego własnego wysłannika i daje się pokonać dość enigmatycznej mocy Matki Boskiej? Który mimo wieszczych zdolności nie potrafi przewidzieć zachowania swojego własnego narzędzia? No tak, o czym ja mówię. Toż to głupi, aztecki patałach, który mimo rzeczywistych, namacalnych mocy i umiejętności bezpośredniego wpływania na żyjących tu i teraz ludzi, nie umywa się do cudownych, ale kompletnie eterycznych i niedostrzegalnych mocy Matki Boskiej. Innymi słowy – mamy do czynienia z kolejnym filmem, który w niezbyt umiejętny sposób usiłuje krzepić serca katolików wiarą w potęgę i dobroć Matki Boskiej. Marną pociechą jest w tym momencie to, że równocześnie widz ma nieczęstą szansę zaznajomienia się z fragmentem egzotycznych wierzeń rejonu Mezoameryki.
W „El Muerto” szwankuje też sama konstrukcja. Poszczególne sceny zdają się być właściwie obmyślane i nakręcone, jednak często nie sposób pozbyć się wrażenia, że są niepotrzebnie przeciągnięte w czasie. Brakuje tu werwy, zdecydowanego działania. Bohater najczęściej snuje się po ekranie niepewny, co powinien ze sobą zrobić i starannie unika okazywania gwałtowniejszych emocji. Ta sama przypadłość tyczy zresztą i pozostałych dramatis personae, skutkiem czego momentami nie sposób traktować tego filmu nie tylko jako horroru, ale nawet jako thrillera. Jego prawidłowy odbiór utrudniają też bardzo nędzne efekty specjalne (zwłaszcza ohydnie plastikowe objawienia bogów), wzbogacona o irytujący pogłos oprawa dźwiękowa, a także – co już zawdzięczamy Carismie – opóźniony względem dialogów lektor. Niby sekundowy poślizg niewiele znaczy, ale w pewnym momencie zaczyna dawać się we znaki. Z kolei – co zaskakujące – „El Muerto” posiada bardzo ładne kolorystycznie, nasycone mocną barwą zdjęcia, i nawet jeśli miejscami są one paskudnie ziarniste, to i tak przyjemnie się na nie patrzy. Również i aktorzy dość dobrze odgrywają swoje role, dzięki czemu od czasu do czasu można się przyłapać na odczuwaniu współczucia wobec niektórych postaci.
Ogólnie rzecz biorąc „El Muerto” wypada więc całkiem znośnie, proponując umiarkowanie interesującą i dość zręcznie opowiedzianą historię. Natomiast zupełnie przy okazji – na przykładzie tego filmu doskonale widać, jak jest traktowany w Polsce klient. Może nie powinienem czepiać się akurat Carismy, bo „Kino Grozy” było relatywnie niedrogim periodykiem, ale metoda działania jest charakterystyczna dla znacznej części krajowego rynku DVD. Otóż krążek z „El Muerto” nie zawiera nic poza filmem. Owszem, akurat w tym przypadku może niewielka to strata, jednak warto wiedzieć, co zostało usunięte podczas zakupu licencji. A w oryginalnym wydaniu były: wykonane przez kilku artystów grafiki, komentarz Briana Coxa oraz Javiera Hernandeza – autora komiksu, na podstawie którego powstał scenariusz, dokument o kręceniu filmu, dokument o powstawaniu komiksu, plansze z komiksu, a także krótki materiał o zwyczajach Dnia Zadusznego. Całkiem sporo, jak na przeciętną produkcję. Jakie więc materiały tracimy w przypadku produkcji w pełni profesjonalnych, obdarzonych wysokim budżetem i posiadających utytułowanych aktorów w obsadzie? Aż strach pomyśleć…