Od czasu do czasu i Tajwan próbuje podbić serca miłośników horroru. Ale o ile nieznany w Polsce „Gui si” („Jedwab”) rzeczywiście był kawałkiem pierwszorzędnej roboty, o tyle „Dziedzictwo” w wielu aspektach rozczarowuje i trudno nazwać je wysokiej jakości rozrywką.
Krwią karmione dzieciątka
[Leste Chen „Dziedzictwo” - recenzja]
Od czasu do czasu i Tajwan próbuje podbić serca miłośników horroru. Ale o ile nieznany w Polsce „Gui si” („Jedwab”) rzeczywiście był kawałkiem pierwszorzędnej roboty, o tyle „Dziedzictwo” w wielu aspektach rozczarowuje i trudno nazwać je wysokiej jakości rozrywką.
Azjatyckie kino ma niezaprzeczalne zalety w postaci doskonałych zdjęć, pełnokrwistych postaci i gęstego klimatu. Jedyne wady, jakie można wytknąć twórcom z Dalekiego Wschodu, to zbyt mocna czasami komplikacja fabuły, a także nad wyraz chętne sięganie po jeden, dość już mocno ograny motyw – mordercze, długowłose zjawy. W tej materii „Dziedzictwo” szczęśliwie unika schematu, jednak jest to jeden z niewielu plusów tej produkcji.
Podstawową zaletą tego filmu jest oczywiście intrygujący pomysł. Pewnej nocy, w stojącym na odludziu domu, powiesili się wszyscy członkowie bogatej rodziny. Łącznie piętnaście osób. Po dwudziestu latach, po powrocie z zagranicznych studiów, do zapuszczonego budynku wprowadza się wraz z narzeczoną ostatni potomek obciążonego klątwą rodu. Że coś jest nie tak, orientuje się dopiero wówczas, gdy niektórzy z przewijających się przez dom gości zaczynają mieć tendencję do nieświadomego, logicznie niewytłumaczalnego pojawiania się w feralnej rezydencji w środku nocy. Wkrótce zresztą jedna z tych osób umiera, zaduszona pętlą z niewidocznego sznura. Coraz bardziej zaniepokojona narzeczona zaczyna prowadzić na własną rękę śledztwo.
I tutaj pojawia się kilka problemów. Pierwszy i najważniejszy z nich to ten, że fabuła, wedle powyższego opisu wyglądająca spójnie i ciekawie, w rzeczywistości jest nieumiejętnie przełożona na celuloidową taśmę. Co i rusz rozłazi się w szwach i rozpełza w bezliku zbędnych scen, ciągnących się niekiedy jak guma do żucia. Pół biedy, że przez to cierpi klimat, a sam film miejscami wygląda bardziej jak egzotyczny dramat, niż rasowy horror. Gorzej, że takie a nie inne rozplanowanie scen nie ma większego sensu, prowadząc w efekcie do rozwiązania intrygi mniej więcej w dwóch trzecich filmu i stawiając widza w obliczu bezsensownego tracenia czasu na dobrnięcie do końcowych napisów.
Drugim problemem jest brak pomysłu na poprowadzenie fabuły. Że dom jest dziwny i kiedyś powiesiło się w nim kilkanaście osób, nie sposób zapomnieć dzięki nad wyraz często pokazywanym retrospekcjom. Jednak przez dobre pół filmu nic z tej dziwności nie wynika. Ot, podłogi skrzypią, bohaterowie rozmawiają, a w teatrze odbywają się kolejne próby baletu. I tyle. Dopiero gdy narzeczona bohatera postanawia dowiedzieć się czegoś o klątwie, akcja rzeczywiście rusza z miejsca. Tak wadliwa konstrukcja scenariusza poważnie zastanawia w przypadku twórców z Azji, na ogół posiadających błyskotliwe pomysły i bardzo solidne podstawy warsztatowe. I reżyser, i scenarzysta „Dziedzictwa” sprawiają w tej sytuacji wrażenie uczniaków, którzy dopiero poznają tajniki kina. Szkoda, że kosztem widza.
Bo maestrii zabrakło nie tylko w konstrukcji historii. Źle się dzieje również z samymi bohaterami. Niby wiemy, gdzie pracuje dziewczyna, ale co porabia jej narzeczony – już nie bardzo. Ich codzienne troski i radości są mniej niż wycinkowo pokazane, przez co trudno zobaczyć w nich prawdziwych ludzi i przejąć się ich losem. Wszystko sprawia wrażenie jakiegoś teatrzyku. Większych emocjonalnych przeżyć można doznać co najwyżej w końcowej części filmu, gdy dzięki narastającej fali retrospekcji poznajemy bliżej kilkoro nieżyjących od lat członków rodziny. Ale przecież nie tędy droga. „Dziedzictwo” ma również kłopoty z wytworzeniem sensownego napięcia, fabuła bowiem nie raz skręca w zbędne dygresje i tworzy mało interesujące wątki, które skutecznie rozpraszają uwagę widza. Do tego dochodzą zarzuty natury technicznej: ziarniste, miejscami dość niewyraźne zdjęcia, zauważalne w kilku momentach kłopoty z ustawieniem ostrości kamery, oraz niepotrzebne, zdecydowanie nie przydające filmowi uroku spowalniane ujęcia.
Jednak mimo to, a także mimo szwankującej logiki (pozbawiony sensu dobór ofiar; chociaż to dziewczyna robi na strychu zdjęcia, pierwszy ginie chłopak; kłopoty z domem ma tylko jeden z policjantów; śmierć wcale nie następuje po siedmiu dniach od wizyty w domu; do pewnego momentu nikt nie porusza tematu głośnej tragedii sprzed lat) „Dziedzictwo” ogląda się całkiem nieźle. Ratuje je bowiem dobra gra aktorska, solidna scenografia, piękne plenery, elegancka, fortepianowa oprawa muzyczna, a przede wszystkim dość bogata warstwa dalekowschodnich wierzeń, tak egzotycznych dla reszty świata. Szczególnie interesująca jest koncepcja trzymania na strychu słojów z mumiami płodów, które, karmione krwią domowników, mają zapewnić rodzinie dobrobyt i chronić ją przed nieszczęściami. Rzecz po prostu nie do pomyślenia w uważających się za cywilizowane krajach Zachodu. I nawet jeśli konstrukcyjnie tajwański film miejscami się sypie, to jednak potrafi zainteresować opowiadaną historią na tyle, by utrzymać uwagę widza przez większą część seansu. Jedyne kłopoty mogą wystąpić pod koniec historii, kiedy akcja, w sumie łatwa do przewidzenia, jest ciągnięta wyraźnie na siłę i obfituje w mnogość zdarzeń niezupełnie pasujących do poetyki filmu (że wspomnę choćby dziwną scenę z duchem, praktycznie żywcem przeklejoną ze starszego o rok „
Shuttera”.
O ile jednak przeciętnemu zjadaczowi horrorów „Dziedzictwo” można w sumie polecić, o tyle osoby ceniące rodzinę i życie poczęte powinny dwa razy pomyśleć, nim sięgną po płytę z tym filmem. Wiele tu bowiem politycznej niepoprawności i zwyczajnego, ludzkiego okrucieństwa.