„Mem-o-ré” to kolejny przeciętny thriller, który z nieznanej przyczyny trafił do dystrybucji w Polsce jako horror. Szczęście w nieszczęściu, że w obsadzie znaleźli się Billy Zane i Dennis Hopper, bo inaczej w ogóle nie byłoby sensu go oglądać.
Proszek do obserwacji dziewczynek
[Bennett Joshua Davlin „Mem-o-ré” - recenzja]
„Mem-o-ré” to kolejny przeciętny thriller, który z nieznanej przyczyny trafił do dystrybucji w Polsce jako horror. Szczęście w nieszczęściu, że w obsadzie znaleźli się Billy Zane i Dennis Hopper, bo inaczej w ogóle nie byłoby sensu go oglądać.
Bennett Joshua Davlin
‹Mem-o-ré›
Odkąd horror sprzedaje się jak ciepłe bułeczki, wiele filmów z odległych niekiedy gatunków ląduje na rynku właśnie z taką etykietką. W wydawanej swego czasu przez Carismę serii „Kino Grozy” było to szczególnie widoczne, bowiem prócz kilku filmów nie mających nic wspólnego z ową grozą (jak choćby „Jekyll + Hyde” i recenzowany ostatnio „
Hypnos”), pojawiały się tam rozliczne produkcje po prostu skandalicznie niskiej jakości. W efekcie – prócz obrazów, które swego czasu gościły na ekranach naszych kin, a które zapoczątkowały tę serię – bardzo niewiele było tam horrorów z prawdziwego zdarzenia.
Nie inaczej jest z „Mem-o-ré”. Film jest w rzeczywistości absolutnie przeciętnym thrillerem, posiadającym drobny motyw zaczerpnięty z fantastyki. Główną postacią fabuły jest specjalista od Alzheimera, który przez przypadek wchodzi w kontakt z tajemniczą substancją używaną w obrzędach amazońskich Indian. W wyniku jej działania bohater – grany przez jak zwykle sympatycznego, choć chyba niezupełnie przekonanego do swojej roli Billy’ego Zane’a – zaczyna miewać przebłyski wspomnień dotyczących jakiegoś zamaskowanego porywacza małych dziewczynek. Problem w tym, że wspomnienia te zdają się pochodzić z okresu, kiedy bohatera nie było jeszcze na świecie. Do kogo więc należą? I co się stało z porywaczem oraz jego ofiarą? Bohater zaczyna śledztwo na własną rękę.
Fabuła może i rzeczywiście jest dość oryginalna, jednak do ideału zabrakło tu bardzo wielu elementów. Przede wszystkim scenariusz aż roi się od logicznych mielizn, które wynikają z niezbyt uważnego przemyślenia całej koncepcji. Całość intrygi opiera się na toksycznym działaniu czerwonego proszku, uruchamiającego jakieś synapsy w mózgu i powodującego specyficzne wizje. Ale, jak sądzę, do wizji potrzeba znacznie więcej, niż tysięcznej części grama, która dostała się do krwiobiegu bohatera. A ta ciupeńka drobineczka nie dość, że spowodowała cykliczne wpadanie w trans, to jeszcze uruchomiła jakąś genetyczną pamięć odziedziczoną po którymś z rodziców. Jak? Co prawda kumpel bohatera, jakiś azjatycki naukowiec z wyjątkowo nieciekawym wąsikiem, próbował to wytłumaczyć, ale wnioski płynące z jego wywodów nic nie rozjaśniają. Wynika z nich bowiem, że dziecko może przejąć dzięki takiemu proszkowi wspomnienia matki, szczególnie te związane z gwałtowniejszymi przeżyciami. I wszystko pięknie, tylko że bohater zażył substancję wiele lat po rozwiązaniu ciąży, z czego więc miał tę pamięć przejmować? Twierdzenie, że z własnego DNA, jest ździebko karkołomne.
Przypuśćmy jednak, ze rzeczywiście proszek spowodował przesączenie się z DNA jakichś matczynych wspominków. Na logikę powinno być w tym momencie tak, że albo wizje blakną wraz z pozbywaniem się przez ciało resztek obcej substancji, albo bohater do końca życia będzie narażony na te dziwaczne, kompletnie nieoczekiwane przeskoki w realistyczne wizje. Nic z tego. Wizje – denerwująco linearne, uporządkowane czasowo i ani razu się nie powtarzające – trwają tylko do pewnego momentu. Konkretnie tego, w którym bohater (czy raczej widz) załapie – co, gdzie, kiedy i jak. Może to i wygodne dla scenarzysty, ale z pewnością nie dla widza, który będzie miał przez to kłopoty z uwierzeniem w perypetie bohatera. Co zabawniejsze – wizje raz pokazują wydarzenia z pozycji bezosobowego obserwatora, innym razem pozwalają bohaterowi, który cieleśnie (!) przenosi się w przeszłość, na swobodne poruszanie się wedle własnego uznania, ale bywa i tak, że wszystko jest podane wyłącznie z punktu widzenia złoczyńcy. Groch z kapustą, i tyle.
Całość dodatkowo dobija koślawe tłumaczenie kwestii. Nie ma sensu przytaczać rozmaitych niefortunnych sformułowań, które wypaczają sens wypowiedzi, bo jest takich tutaj po prostu mrowie. Zwrócę tylko uwagę na zabawne przeinaczenie tytułu filmu. W oryginale obraz nosi tytuł „Memory” i na polski powinien być przetłumaczony jako „Pamięć”. Sęk w tym, że ktoś się zasugerował widniejącym zaraz na początku filmu objaśnieniem terminu „mem-(o)-ré” i najzwyczajniej w świecie przeoczył fakt, iż karta tytułowa filmu pojawia się tuż przed listą płac. A tam – jak wół – figuruje „Memory”. Jak to mawiają – „pośpiech jest wskazany przy łapaniu pcheł”.
Szczerze powiedziawszy, gdyby nie Billy Zane i świetne zdjęcia, a także całkiem przyzwoita rólka Dennisa Hoppera (a z tym u niego ostatnio kiepsko), „Mem-o-ré” byłoby absolutnie niewarte uwagi. A tak, mimo że akcja kuleje, a licha, słabo rozwijająca się intryga nie napawa optymizmem, film ogląda się bez większego niesmaku. Ot, takie ciepłe kluchy, na które z braku lepszej propozycji można rzucić okiem.