Pomyślelibyście, że grozę w filmie siać może… korzeń imbiru? Bo mnie by to do głowy nie przyszło. A na taki właśnie koncept wpadli geniusze ze sławetnego The Asylum, produkując podszywającego się pod „Inwazję” potworka o tytule „Inwazja zabójczych klonów”.
Na potencję najlepszy imbir. Na procesy myślowe już nie.
[Justin Jones „Inwazja zabójczych klonów” - recenzja]
Pomyślelibyście, że grozę w filmie siać może… korzeń imbiru? Bo mnie by to do głowy nie przyszło. A na taki właśnie koncept wpadli geniusze ze sławetnego The Asylum, produkując podszywającego się pod „Inwazję” potworka o tytule „Inwazja zabójczych klonów”.
Justin Jones
‹Inwazja zabójczych klonów›
Pojawiająca się jeszcze przed napisami początkowymi fraza „The Asylum” daje widzowi niezachwianą pewność, iż będzie świadkiem widowiska o ujemnej głębi, bogatego w defekty specjalne i rzadkiej maści kretynizmy, a w dodatku katastrofalnie zagranego. Dlatego też najrozsądniejszym posunięciem jest wyrobienie sobie odruchu natychmiastowego sięgania do klawisza stopu, jeśli tylko na ekranie pojawiają się wymienione wyżej dwa słowa. W przeciwnym razie trzeba się liczyć z zauważalnym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym, a w skrajnych przypadkach nawet i fizycznym. Ale za taką sytuację trzeba podziękować niektórym krajowym dystrybutorom, którzy zaoceaniczne gówienka pakują w pozłotkę, radośnie wpychając je nieświadomym zagrożenia klientom jako pełnowartościowy wyrób.
„Inwazja zabójczych klonów” zaczyna się od informacji o zniszczeniu przez deszcz meteorytów całego (?) Monterey. Nic wspólnego z fabułą tak na dobrą sprawę to nie ma, ale jest świetnym wstępem (przynajmniej wedle twórców) do dyszanej sceny seksu z niezmordowanym Andrew, a potem do przedziwnego spotkania w firmie, kiedy to szef beszta swoje podwładne za zbyt opieszałe pozyskiwanie dla celów marketingowych pewnej kapryśnej aktorki porno (żeby było bardziej głupio, firma nie ma żadnego związku z branżą erotyczną). Następnie możemy posłuchać firmowych ploteczek, z których wynika, że lokalna zołza z niewiadomej przyczyny stała się nagle z dnia na dzień miłą, troskliwą koleżanką. Wówczas to właśnie na scenę wkracza zabójca z kosmosu, postrach inteligentnego życia we wszechświecie, bezlistny… przepraszam, bezlitosny morderca czyli… TA-DAM! Imbir. Niewielki. W doniczce. Bez wody usychający.
No cóż… Rozumiem, że tytuł w rodzaju „Drapieżny imbir z kosmosu” nie skusiłby zbyt wielu klientów do zakupu płyty, ale w takim razie warto może było wyszukać sobie inną, nie dającą się tak łatwo rozpoznać roślinę, albo wręcz ulepić ją sobie z gumy? Byłoby dzięki temu o jedno nieporozumienie mniej. Podejrzewam jednak, że ekipa była mocno goniona terminami (mieli ledwie parę tygodni, żeby zdążyć z wypuszczeniem filmu przed emisją „
Inwazji” na DVD) i po prostu nie zdążyła wymyślić nic sensownego. Prawdopodobnie zdano się na los, wciśnięto komuś w łapę połowę budżetu i wysłano do sklepu, żeby kupił cokolwiek, co nie ma liści i nie wygląda jak melon czy pomarańcza. Nim produkt dotarł na plan, scenarzysta naprędce zmontował obyczajową historię o kilku dziewczynach nudzących się w pracy, dodał do tego znany z „Inwazji” wątek stworów z kosmosu mordujących ludzi i przybierających ich wygląd – i voilà! Mamy thriller esef. Czy może raczej mielibyśmy, gdyby budżet na to pozwolił.
Szczerze powiedziawszy, podczas seansu chwilami nie można się opędzić od wrażenia, że impulsem do nakręcenia filmu w takiej, a nie innej postaci, musiała być rozmowa producenta z reżyserem i scenarzystami, przebiegająca mniej więcej w ten deseń:
Producent, entuzjastycznie: Widzieliście „Inwazję” z Kidman?
Reżyser, usiłując wydłubać włókno kurczaka spomiędzy zębów: Jeszcze nie.
Scenarzysta 1, przymilnie: Ja też nie, ale wiem, o co tam chodzi.
Scenarzysta 2, na kacu: Ma któryś z was szluga?
Producent, z niegasnącym entuzjazmem: Panowie, mamy kilka tygodni, nim puszczą to na DVD.
Scenarzysta 1, zdziwiony: I co z tego? Przecież i tak nie kupię?
Reżyser, kręcąc głową i mrucząc coś o idiotach: Znowu na mnie padło?
Scenarzysta 2, z rezygnacją wyjmując własnego papierosa: A chociaż zapałki?
Producent, zezując na Reżysera: Chcę, żebyście zrobili film z inwazją i podmianą ciał. Macie na to tydzień.
Scenarzysta 1, radośnie się prężąc: Scenariusz będzie na jutro!
Scenarzysta 2, niechętnie odpalając własną zapałką papierosa: Tak właściwie to dlaczego tu stoimy?
Producent, chwiejąc się nieznacznie: Dorzućcie tam trochę seksu. Może jakaś lekka perwersja…
Scenarzysta 2, nagle ożywiony: Idziemy na dziwki?
Reżyser, odsuwając się lekko od rozmówców: Jak lekka?
Producent, gwałtownie poczerwieniały: Nic takiego, jakieś lesbijki może. No wiecie, żeby facetom się to dobrze oglądało.
Scenarzysta 1, mamrocząc pod nosem zapisywane w kajecie pomysły: Aktorka porno, chutliwy chłopak, liczne sceny łóżkowe…
Scenarzysta 2, odchodząc z błędnym wzrokiem: Muszę się napić.
Producent, wciskając reżyserowi w rękę sto dolarów: Masz tu kasę. Kamerę i mikrofon weźmiesz z magazynku. Dostaniesz też kilka bonów obiadowych dla dziewczyn. Ale tylko wtedy, jeśli się rozbiorą. Kamerzystę załatwi kuzyn.
Reżyser, z niedowierzaniem licząc zera na banknocie: Na co to ma być?
Producent, przez ramię, odchodząc w kierunku Rolls-Royce’a: No wiesz, efekty specjalne i inne takie. Przecież musi być stwór z kosmosu, nie?
Scenarzysta 1, wciąż mamrocząc do siebie: Wielomackie monstrum z sześcioma otworami gębowymi i dwoma odbytami, mające cielsko pełne guzów i liszajów…
Reżyser, wpychając banknot przed oczy Scenarzyście 1: …za sto dolarów.
Scenarzysta 1, przekreślając kartkę: Mały, nieruchomy potwór pozbawiony macek i otworów.
Dajmy jednak pokój złośliwościom. Wystarczy powiedzieć, że film nakręcono za naprawdę niewielkie pieniądze. Zdjęcia są bardzo słabe: albo irytująco zielonkawe, albo sinobłękitne, albo ziarniste i ogólnie ciemne. Dźwięk prawdopodobnie nagrywany był tą samą kamerą, co zdjęcia, możemy bowiem cieszyć się do woli specyficznym pogłosem, problemami ze zrozumieniem tych z aktorów, którzy cicho mówią, a także zniewalającym szumem maszynerii klimatyzacyjnej, bo któryś z geniuszy pracujących dla The Asylum umieścił jedno z miejsc, w których rozgrywa się akcja, w pomieszczeniu z wielką rurą tłoczącą powietrze do systemu wentylacyjnego biurowca. Natomiast efekty specjalne chyba rzeczywiście kosztowały marne grosze, bo w ich poczet można zaliczyć – oczywiście prócz kupionego w markecie imbiru – jedynie czołówkę z garścią lecących w kosmosie meteorytów, malutkie błyskawiczki w chmurach oraz pogiętą folię, która ma robić za powłokę kokonu. Nic więcej tu nie ma.
Jak by tego było mało, kolejny gwóźdź wbija w trumnę lektor, czytając niektóre zdania z tak dziwaczną intonacją, że trzeba dłuższej chwili na zrozumienie wypowiedzi. Do tego dochodzą rozmaitej maści potknięcia, niekiedy biorące się z nonszalancji lektora („Dżeremiasz”), a niekiedy z niechlujnego tłumaczenia ścieżki dialogowej („słuchaj” zamiast „słuchajcie”, „zachowujesz się jak głupia paranoiczka” zamiast „popadasz w paranoję”, etc.). Inna sprawa, że oryginalne dialogi również mądrością nie grzeszyły i w paru momentach nie do końca wiadomo, czy za dodatkową „głębię” wypowiedzi należy dziękować scenarzyście, czy jednak tłumaczowi („Okazało się, że Zach Richardson, facet, który znalazł się martwy na twojej podłodze, był żonaty” – przy czym chodzi o postać, która zastrzeliła się na oczach bohaterki; „Ten deszcz meteorów dzisiaj wieczorem, to byli oni. Więc sama widzisz: musimy ich powstrzymać”; ludzie po przemianie „są napaleni, apatyczni”).
Ostrzegam więc, że sięganie po „Inwazję zabójczych klonów” jest bardzo, ale to bardzo niedobrym pomysłem.
Szkoda, że ostrzeżenie pojawiło się dopiero teraz... To autentycznie BOLAŁO!!!