„Tajemnica przeszłości” jest jak wiślane szuwary – można znaleźć tam wszystko, tylko nie to, czego należałoby się spodziewać. Wciąż się zastanawiam, po jakie licho takie filmy w ogóle powstają…
Duchy również nie gustują w gnijących śledziach
[John Stimpson „Tajemnica przeszłości” - recenzja]
„Tajemnica przeszłości” jest jak wiślane szuwary – można znaleźć tam wszystko, tylko nie to, czego należałoby się spodziewać. Wciąż się zastanawiam, po jakie licho takie filmy w ogóle powstają…
John Stimpson
‹Tajemnica przeszłości›
John Stimpson, reżyser „Tajemnicy przeszłości”, po prostu MUSI być w jakiś sposób spokrewniony z Douglasem Lawem, reżyserem „
Ostatniego znaku”. To jedyne możliwe wytłumaczenie tak wyraźnej zbieżności w partaczeniu dobrze zapowiadających się opowieści. Bowiem zarówno Stimpson, jak i Law, mimo posiadania relatywnie interesującego pomysłu wyjściowego, znanego nazwiska w obsadzie (odpowiednio: Julie Delpy i Andie McDowell) oraz budżetu pozwalającego na fachową realizację od strony technicznej, nakręcili filmy mdłe i puste. Przy czym pal licho, że ich produkcje nie były w stanie wycisnąć ze skryptu, w którym znalazł się niespokojny duch, ani grama grozy. Gorzej, że również jako dramaty okazały się kompletnym nieporozumieniem.
W przypadku „Tajemnicy przeszłości” przyczyn klęski można upatrywać nie tylko w wątpliwych kompetencjach reżysera, ale również i w scenariuszu, w którym znalazły się rzeczy gatunkowo tak odległe od siebie, że powstał prawdziwy groch z kapustą. Oto bowiem na zabitą dechami prowincję sprowadza się młode małżeństwo z dwoma córkami. Przyczyną przenosin jest zlecona małżonkowi praca – nakłonienie okolicznych mieszkańców do udostępnienia gruntów pod budowę wiatraków elektrowni wiatrowej. Początkowo wszystko biegnie właściwym trybem, jednak wkrótce zaczynają się schody. Okazuje się bowiem, że pracodawczyni zataiła kilka informacji, jak na przykład rzeczywistą liczbę przewidzianych do postawienia wiatraków oraz to, że wyłącznie ona zarobi na tym interesie. Do tego dochodzi lokalna emerytka, która sieje plotki o krążącym po okolicy duchu, a także burkliwy sąsiad (Mark Boone Junior, czyli człowiek od pieska w „Armageddonie”), który z niezbyt jasnych powodów wyłożył sobie podwórko gnijącymi śledziami. Nie należy również zapominać o najmłodszej córeczce, która bawi się z tajemniczą przyjaciółką i odkrywa rozmaite mroczne sekrety posiadłości.
A co z tego wynika? Ano nic. Tutaj rozmowa z sąsiadem, tam z pracodawczynią, kiedy indziej spotkanie informacyjne o ekologicznej energii elektrycznej. No i duch, nękający ewidentnie tylko jedną osobę – żonę bohatera. Dlaczego tylko ją? Kto tam te zaświatowe byty wie… W efekcie największe emocje u dramatis personae budzi unoszący się nad okolicą odór zepsutych śledzi i co i rusz znikająca gdzieś córka, zaś u widza… wirujące przed ekranem telewizora pyłki kurzu. Historia toczy się tak leniwie i skacze od tematu (nawiedzona babcia, śledzie, córeczka znajdująca starą lalkę) do tematu (nocny koszmar, śledzie, córeczka ponownie znajdująca starą lalkę) w sposób tak absolutnie niezajmujący, że finałowe rozstrzygnięcie jest interesujące w takim samym stopniu, jak cena kształtki rurowej w wydanym przed ośmiu laty katalogu hydrauliki przemysłowej.
Szczęśliwie film jest zrobiony całkiem porządnie od strony realizacyjnej. Ma elegancką czołówkę, dobre zdjęcia, nienajgorszą muzykę, a aktorzy radzą sobie znacznie lepiej, niż ci z „Ostatniego znaku”. Marna to jednak pociecha dla kogoś, kto wziął do ręki „Tajemnicę przeszłości” w nadziei obejrzenia horroru. Bo i rzeczywiście, jest tu wkurzony duch, są zjawiska nadprzyrodzone, jest mroczny sekret sprzed dwustu pięćdziesięciu lat, ale wszystko to zamiast w głównym nurcie opowieści, wylądowało niejako na bocznym torze, pojawiając się w fabule wyłącznie wówczas, kiedy scenarzysta sobie przypomniał, że przecież nie o wiatrakach to film.
W tej sytuacji opis zamieszczony na pudełku z filmem jest cokolwiek chybiony, bo według dystrybutora historia opowiada o terroryzowaniu rodziny przez ducha szukającego swojego dziecka, podczas gdy tak na dobrą sprawę „Tajemnica przeszłości” opowiada historię użerania się z oszukańczym pracodawcą, mieszkańcami, którzy ekologię mają w głębokim poważaniu oraz sąsiadem zwożącym zdechłe ryby, do czego – gdzieś w tle – od czasu do czasu pojawia się duch. Żeby było zabawniej, film jest „oparty na prawdziwej historii dziewczynki Lucy Keyes, która w roku 1755 zaginęła w lesie.” A co mamy z tej dziewczynki i owych „faktów”? Retrospekcję, gdzie dziewczynka idzie do lasu oraz finalne rozstrzygnięcie, oparte na jednej z mnogich teorii, co też takiego mogło się naprawdę stać z dzieckiem. Łącznie góra pięć minut. Można więc było sobie darować próbę wciskania widzowi głodnych kawałków o „prawdziwej historii”.
Odradzam więc „Tajemnicę przeszłości” nie tylko miłośnikom horroru, ale również i sympatykom dramatu. Owszem, film daje się obejrzeć i nie wywołuje zbyt wielu negatywnych emocji (sen uważam za pozytywny aspekt seansu), ale generalnie rzecz biorąc poświęcanie mu czasu nie jest najlepszym pomysłem.
Jak nie lubię horrorów jako gatunku, tak te recenzje czytam zawsze z przyjemnością ;P
Są urocze, jeśli chodzi o pastwienie się nad nieudanymi filmami.