Wojna domowa to dla każdego narodu nadzwyczaj traumatyczne przeżycie. Zwłaszcza zaś wojna, która, choć przerwano ją przed sześcioma dekadami, tak naprawdę jeszcze się nie zakończyła. O takim właśnie konflikcie opowiada południowokoreańska „Linia frontu”, pod którą podpisał się doświadczony Hun Jang.
Wojna domowa to dla każdego narodu nadzwyczaj traumatyczne przeżycie. Zwłaszcza zaś wojna, która, choć przerwano ją przed sześcioma dekadami, tak naprawdę jeszcze się nie zakończyła. O takim właśnie konflikcie opowiada południowokoreańska „Linia frontu”, pod którą podpisał się doświadczony Hun Jang.
Hun Jang
‹Linia frontu›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Linia frontu |
Tytuł oryginalny | Go-ji-jeon |
Reżyseria | Hun Jang |
Zdjęcia | Woo-hyung Kim |
Scenariusz | Sang-yeon Park |
Obsada | Ha-kyun Shin, Soo Go, Seung-su Ryu, Chang-Seok Ko, Je-hoon Lee, Jin-woong Jo, In-gi Jeong, Seung-yong Ryoo, Ok-bin Kim |
Muzyka | Pa-lan Dal, Young-kyu Jang |
Rok produkcji | 2011 |
Kraj produkcji | Korea Południowa |
Czas trwania | 133 min |
Gatunek | dramat, wojenny |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Osiem lat temu Koreańczycy z Południa, idąc szlakiem wytyczonym przez „Szeregowca Ryana” (1998) i „Kompanię braci” (2001), nakręcili „Braterstwo broni”. Wyreżyserowany przez Je-kyu Kanga krwawy dramat z czasów wojny domowej na Półwyspie Koreańskim odniósł wielki sukces zarówno komercyjny, jak i artystyczny. Tym samym zachęcił innych twórców do sięgnięcia po ten sam, wciąż bolesny i niemający jeszcze zwieńczenia, temat. Jednym z tych, którzy podjęli rękawicę, był urodzony w 1975 roku, a więc młodszy od Kanga o trzynaście lat, Hun Jang. Przez lata był on bliskim współpracownikiem słynnego już w całym świecie Ki-duk Kima („Samarytanka”, 2003; „Pusty dom”, 2004), z czasem awansował nawet do roli jego asystenta („Łuk”, 2005; „Shi gan”, 2006). Jako samodzielny reżyser zadebiutował w 2008 roku gangsterskim dramatem sensacyjnym „Yeong-hwa-neun Yeong-hwa-da” (jego scenariusz wyszedł zresztą spod pióra Kima), na który do kin w ojczyźnie autora wybrało się ponad 1,3 miliona widzów. Drugi obraz Janga, nakręcony dwa lata później thriller szpiegowski „Ui-hyeong-je”, cieszył się jeszcze większym powodzeniem – obejrzało go prawie 5,5 miliona Koreańczyków.
Nic więc dziwnego, że reżyser wyrósł na jedną z większych nadziei kinematografii tego azjatyckiego kraju. Co tylko potwierdził swoim trzecim pełnometrażowym dziełem – ubiegłorocznym dramatem wojennym „Linia frontu”. Premiera obrazu w Korei Południowej odbyła się w lipcu 2011 roku, do kin w Stanach Zjednoczonych (choć tradycyjnie w ograniczonym zakresie) trafił on trzy miesiące temu. Było to możliwe przede wszystkim dzięki laurom, jakie „Linia frontu” zdobyła na azjatyckich festiwalach filmowych. Dzieło Janga uhonorowano chociażby krajowymi Grand Bell Awards (w czterech kategoriach, między innymi za najlepszy film i zdjęcia); do tego należy doliczyć jeszcze trzy nominacje do prestiżowych Asian Film Awards (w tym ponownie za najlepsze zdjęcia oraz drugoplanową rolę męską), jak również desygnowanie na południowokoreańskiego kandydata do Oscara. Czy wyróżnienia te nie były przesadzone? W żadnym wypadku. Bo nawet jeśli „Linia frontu” nie dorównuje „Braterstwu broni”, to jednak pozostaje porcją bardzo solidnego kina wojennego i powinna przypaść do gustu tym wszystkim, którzy przed laty zakochali się w poetyce „Szeregowca Ryana”.
Akcja obrazu Janga rozgrywa się w ostatnich miesiącach wojny koreańskiej. Jest styczeń 1953 roku i coraz głośniej mówi się o prowadzonych przez obie strony rokowaniach mających doprowadzić do przerwania konfliktu. W Seulu odbywają się manifestacje, których organizatorzy przeciwstawiają się zapowiadanemu podziałowi Półwyspu na dwa wrogie ideologicznie państwa; w tym samym czasie we wsi Panmundżom – kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód od stolicy Korei Południowej – pod czujnym okiem Amerykanów obie strony negocjują postanowienia przyszłego rozejmu. Jednym z punktów spornych jest przynależność terytorialna strategicznego Wzgórza K, czyli Aerok, które może zdecydować o tym, jak będzie na tym obszarze przebiegać granica między komunistyczną a demokratyczną Koreą. Wzgórze co rusz przechodzi z rąk do rąk, obie strony nie przebierają w środkach, aby przejąć nad nim pełną kontrolę. Tam też zostaje skierowany przez swego dowódcę, jako oficer służby dochodzeniowej, porucznik Eun-pyo Kang; ma dołączyć do koreańskiej kompanii, którą Amerykanie ochrzcili mianem „Aligatorów”. Nie po to jednak, by wzmocnić jej siłę uderzeniową, ale wyjaśnić kilka niepokojących sygnałów stamtąd płynących.
Po pierwsze – dowództwu dużo dało do myślenia to, że dotychczasowy głównodowodzący kompanią kapitan zginął nie tak dawno od strzału z bliskiej odległości, na dodatek oddanego z broni będącej na wyposażeniu Koreańczyków z Południa. Po drugie – pocztą wojskową z kompanii dotarł do rodziny mieszkającej na południu Półwyspu list wysłany przez żołnierza… północnokoreańskiego. Jeśli dorzucić do tego jeszcze fakt, że zaledwie kilka dni wcześniej wzgórze Aerok ponownie zostało odbite przez wroga, wnioski nie nastrajają optymistycznie, a są jednoznaczne – wśród kadry oficerskiej „Aligatorów” jest zdrajca i szpieg! Porucznik Kang ma zaś go wytropić. Tyle że wcale się do tego nie kwapi; dla wojaka, który do tej pory był wciąż na pierwszej linii frontu, taka typowo policyjno-wywiadowcza robota jest wręcz uwłaczająca. Przekonuje go jednak informacja, że wśród żołnierzy kompanii jest jego stary przyjaciel (jeszcze z czasów szkolnych), porucznik Soo-hyeok Kim, którego ostatni raz widział żywego na samym początku wojny, w czerwcu 1950 roku, kiedy obaj dostali się do niewoli. Wraz z Kangiem do oddziału zostaje odkomenderowany również kapitan kontrwywiadu Jeong-yoon Hyeon, który ma przejąć dowództwo nad „Aligatorami”, zaprowadzić w kompanii porządek i na jej czele – odzyskać Wzgórze K!
Kompania jest w totalnej rozsypce – zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Pełniący do tej pory obowiązki dowódcy – po zagadkowej śmierci poprzedniego – kapitan Il-young Shin jest morfinistą; żołnierze są wycieńczeni, na dodatek wszelką ochotę do walki odbiera im grasujący wśród wzgórz północnokoreański snajper, nazywany przez nich Dwiema Sekundami, który przy każdej nadarzającej się okazji odstrzeliwuje kolejnych „Aligatorów”. Hyeon i Kang nie mają wątpliwości, że przywrócenie jednostce zdolności bojowej będzie graniczyć z cudem. A nie można też zapominać o zadaniu, jakie powierzono porucznikowi… „Linia frontu” nie jest filmem, który miał odkrywać nowe karty, pomyślany został raczej jako kolejna cegiełka w murze, na którym widnieje wielki, sporządzony krwią napis głoszący bezsensowność (niemal) każdej wojny, a wojny domowej w szczególności. Wiele jest w dziele Janga akcentów jawnie antywojennych, o wydźwięku pacyfistycznym. Najważniejszym jest samo wzgórze, które urasta do rangi symbolu – niedorzeczności decyzji podejmowanych przez dowódców obu stron. Żołnierze mają pełną świadomość tego, że ich walka i ofiara tak naprawdę niczemu nie służą, że w tej konfrontacji na totalne wyniszczenie, gdy w końcu zapadnie rozkaz odłożenia broni, nikt nie będzie mógł ogłosić się zwycięzcą.
Choć akcja rozgrywa się na otwartej przestrzeni, przyglądając się „Aligatorom”, można odnieść wrażenie, że są raczej pensjonariuszami zakładu zamkniętego dla nerwowo chorych. Czują się jak skazańcy z odroczonym wyrokiem śmierci. Wiedząc, że szanse na przeżycie mają minimalne, przekraczają kolejne granice, niekiedy zamieniając się w zwierzęta, które mają tylko jeden cel – przeżyć. Okrucieństwo wojny jest w „Linii frontu” sprowadzone do prostej, znanej od wieków, zasady: „Albo ty zabijesz jego, albo on zabije ciebie”. To pierwsza lekcja, jaką musi odbyć każdy nowy żołnierz, który trafia na Aerok. Druga może być w tym kontekście pewnym zaskoczeniem – w takiej samej sytuacji, co ty, jest żołnierz wroga. A co za tym idzie należy mu się szacunek, bo tak samo jak ty cierpi i w każdej chwili może zginąć. Z punktu widzenia dowództwa takie rozumowanie jest bardzo groźne – w oczach podwładnych przeciwnik nie ma być człowiekiem, który ma uczucia, ale pozbawioną zasad bestią, którą za wszelką cenę należy unicestwić. Tak myśli porucznik Kang, gdy pojawia się wśród „Aligatorów”, szybko jednak będzie musiał zmienić zdanie. I to z bardzo prostej przyczyny – gdy człowiek pojawia się w Piekle, jego głównym wrogiem staje się Diabeł, a nie bliźni, choćby wyznawał inną ideologię.
Film Janga, podobnie jak większość produkcji azjatyckich, od strony technicznej zrealizowany jest bezbłędnie. Efekty specjalne, które mają uczynić sceny batalistyczne jak najbardziej realistycznymi, są na najwyższym poziomie. Na dodatek realizatorzy zastosowali bardzo ciekawy chwyt – w czasie walk o wzgórze często obserwujemy wydarzenia z punktu widzenia żołnierzy, dosłownie patrzymy ich oczyma. Dzięki temu zabiegowi widz zdaje sobie sprawę z morderczego wysiłku, do jakiego są oni zmuszeni; słyszy przelatujące obok ich uszu kule, niemal na własnej skórze doświadcza zagrożenia śmiercią. Gdy wreszcie reżyser – a raczej operator – przechodzi od szczegółu do ogółu, dane jest nam nacieszyć wzrok przepięknymi górskimi krajobrazami. Radość tę mąci jednak świadomość, iż wzgórza te są przede wszystkim cmentarzem tych, którzy polegli, walcząc o nie. Porucznik Kang, chcąc pogrzebać swoich towarzyszy walki, odkopuje niechcący żołnierza, który został pochowany wcześniej. Słyszy wtedy od swego przyjaciela: „Wzgórze rośnie od nich”. Z biegiem czasu wysłany na przeszpiegi oficer zdaje sobie sprawę z nonsensowności zadania, jakie przed nim postawiono. Bo nawet jeśli ktoś naprawdę zdradził, jakie to ma w tym miejscu znaczenie? Aerok przechodziło z rąk do rąk trzydzieści razy. Ile więc musiałoby być tych zdrad?
Chociaż twórcy „Linii frontu” zapożyczyli się przede wszystkim u Spielberga, można w południowokoreańskim filmie dostrzec inspiracje jeszcze jednym głośnym dziełem ostatnich lat – rosyjską „
9 kompanią” (2005) Fiodora Bondarczuka. Zwłaszcza w scenach finałowych, kiedy okazuje się, w zasadzie już po podpisaniu porozumienia w Panmundżom przerywającego działania zbrojne, że „Aligatorzy” są ostatnią jednostką, którą dowódcy zmuszają jeszcze do kontynuowania walki. Co ma zresztą nadzwyczaj tragiczne konsekwencje… Główną rolę, porucznika Kanga, znakomicie – w bardzo zdystansowany i chłodny sposób – zagrał Ha-kyun Shin (znany głównie z kilku obrazów Chan-wook Parka: „Pan Zemsta”, „Pani Zemsta”, „Pragnienie”); wcielający się w jego przyjaciela Kima Soo Go jest natomiast jego całkowitym przeciwieństwem – gra człowieka na pograniczu szaleństwa, który zbliża się do granic wytrzymałości psychicznej i w każdej chwili może eksplodować. Jeszcze lepiej radzi sobie aktorsko odtwórca roli kapitana Shina, czyli Je-hoon Lee („Posępna noc” Sung-hyun Yoona) – jego bohater ten krok ma już za sobą, dotarł do ostatniego kręgu Piekła, teraz zaś stara się oswoić z obliczem Diabła, które pozostało mu pod powiekami.
Scenariusz „Linii frontu” napisał Sang-yeon Park, między innymi autor dramatu politycznego „Hwaryeohan hyuga” (2007) o masakrze studentów w miejscowości Kwangju, którzy w 1980 roku protestowali przeciwko przejęciu władzy w Seulu przez dyktaturę wojskową. Za zdjęcia odpowiada natomiast Woo-hyung Kim, który z równą swobodą czuje się w spektakularnym wysokobudżetowym kinie awanturniczym (vide nowozelandzki western fantasy „The Warrior’s Way” Sngmoo Lee), co w kameralnym dramacie psychologicznym („Późna jesień” Tae-Yong Kima). Najmniej zapada w pamięć ścieżka dźwiękowa; nie zawiera ona bowiem żadnego motywu, który chciałoby się nucić po dotarciu do napisów końcowych.