Z filmu wyjęte: Tania siła robotaDzidy, blaszane roboty i fotel dentystyczny, a wszystko w rytmie country. Ach, te czasy, gdy przemysł filmowy zdominowany był przez różnej maści entuzjastów-amatorów…
Jarosław LoretzZ filmu wyjęte: Tania siła robotaDzidy, blaszane roboty i fotel dentystyczny, a wszystko w rytmie country. Ach, te czasy, gdy przemysł filmowy zdominowany był przez różnej maści entuzjastów-amatorów… Dzisiejszy kadr prezentuje sędziwe, mające korzenie jeszcze w XVIII wieku, a gdzieniegdzie przejawiane jeszcze w początkach XX wieku przekonanie, że w przyszłości technologia pozwoli na zdjęcie z ludzkich barków ciężaru najbardziej niewdzięcznych prac poprzez… wprowadzenie dwunogich robotów. Będą one wykonywały tę samą pracę, co ludzie, i to dokładnie w ten sam sposób, tyle że będą silniejsze. Choć zarazem i wolniejsze. Jeśli więc wcześniej człowiek otwierał korbą wrota do garażu (tutaj: do jaskini), to teraz tą samą korbą będzie kręcił robot. Nie ma mowy o żadnych guzikach i małych, napędzanych elektrycznie siłownikach. Będzie duży, drogi, blaszany, woniejący smarami robot, krzepko dzierżący w blaszanej dłoni żelazną korbę. Szczęśliwie w okresie międzywojennym już raczej zdawano sobie sprawę z kuriozalności robotów kręcących korbą czy ganiających po polu z sierpem czy kosą, i jeśli roboty występowały w filmach w tej właśnie roli, to można było mieć pewność, że jest to pozbawiona jakichkolwiek zauważalnych ambicji komedia, i to najczęściej niemożliwie wręcz tania. Powyższy kadr pochodzi z takiej właśnie produkcji – 12-odcinkowego serialu „The Phantom Empire” z 1935 roku – aczkolwiek ciężko stwierdzić, czy robot miał być tam rzeczywiście akcentem komediowym… Pomysłodawcą serialu był Wallace MacDonald, który podczas wizyty u dentysty zasnął potraktowany podtlenkiem azotu i wyśnił sobie kompletną historię, wliczając w to imiona postaci czy kształt kostiumów. Zaraz po zejściu z fotela pobiegł do domu, spisał ramową historię i pogalopował do studia Mascot Pictures, specjalizującego się w kręceniu podłej jakości westernów (to tu rozwijała się kariera Johna Wayne′a) oraz przygodowych seriali. Koncept przekuto w scenariusz pełnego, 12-odcinkowego serialu (pierwszy odcinek trwał pół godziny, pozostałe miały po 20 minut) przygodowo-westernowego w irytującej dziś manierze „zabili go i uciekł”. Innymi słowy – na końcu każdego odcinka główny bohater i/lub jego pomocnicy spadają samochodem w przepaść lub rozbijają się samolotem o górę, zaś na początku kolejnego odcinka twórcy pokazują nam, jak w ostatniej chwili bohaterom udało się wyskoczyć i wyjść z opałów bez jednego siniaka. Jeden taki serial jest może i zabawny, ale oglądanie takich produkcji w większej liczbie przysparza co najwyżej wrzodów żołądka. Bohaterem serialu jest Gene Autry we własnej osobie (przez dwie dekady zarabiał kokosy w USA jako śpiewający kowboj). Z pomocą grupki dzieci prowadzi Radio Ranch w okolicy, gdzie co jakiś czas pojawiają się tzw. Thunder Riders – tajemniczy jeźdźcy, których przejazdowi towarzyszy dźwięk gromu. Wkrótce okazuje się, że w niezbyt odległej dolinie jest wejście do Muranii, podziemnego miasta, w którym żyją potomkowie mieszkańców Mu. Mieszkańcy Muranii chcą spokoju, więc dążą do zamknięcia rancza (Gene posiada je w dzierżawie pod warunkiem, że codziennie o 14:00 będzie nadawał kilka minut programu – głównie z piosenkami). Do zamknięcia rancza dąży też szemrany profesor, przymierzający się do wydarcia Muranianom zasobów drogocennego radu. Reszta to pościgi, strzelaniny, intrygi i bieganie w tę i we w tę. Ponieważ rzecz została nakręcona jako przygodówka skierowana do trochę młodszego widza, dziś ogląda się to po prostu źle. Dialogi są łopatologiczne, z każdorazowym pełnym, formalnym adresowaniem poleceń, za akcent komediowy robi dwóch durniów (wliczając obowiązkową niezdarność czy przebieranie się za kobietę), akcja jest zbudowana ze sztampowych elementów, a efekty są okropnie tandetne – kopułę podziemnego miasta stworzono z durszlaka, „zbudowane” z malowanego na srebrno kartonu roboty „pożyczono” od producentów „Tańczącej Wenus” z 1933 roku (scena ostatecznie nie trafiła do filmu), zaś wrota – te otwierane korbą – zrobiono tak niskie, że za każdym razem jeźdźcy musieli się zginać w pół, żeby nie stuknąć głową w ich krawędź. W tej sytuacji nie ma nawet co mówić o logice serialu i możliwości istnienia 7,5 kilometra pod ziemią miasta, w którym po stu tysiącach lat dochrapano się może i telewizorów, pneumatycznej windy oraz robotów, ale jednocześnie nie potrafiono wyposażyć żołnierzy w nic poza włóczniami oraz prymitywnymi kuszami strzelającymi ordynarnymi nożami. Dzisiaj serial ogląda się po prostu fatalnie, choć dla kogoś, kto lubi stary kicz i tandetę, seans zapewne będzie interesującym doznaniem. 20 maja 2019 |
Brytyjska autorka kryminałów Dorothy Leigh Sayers, w przeciwieństwie do Raymonda Chandlera czy spółki pisarskiej używającej pseudonimu Patrick Quentin, nie była rozpieszczana przez polskich reżyserów. W połowie lat 80. powstały jednak dwa oparte na jej opowiadaniach, zrealizowane przez Stanisława Zajączkowskiego, spektakle. Jeden z nich był adaptacją tekstu zatytułowanego „Człowiek, który wiedział, jak to się robi”.
więcej »Czy nikt z Was nie marzył, żeby popływać sobie pod wodą wraz z ulubionym koniem? Nie? To dziwne…
więcej »Powie ktoś, że oparta na prozie słowackiego pisarza Juraja Váha „Noc w Klostertal” byłaby ciekawsza, gdyby nie pojawiający się na finał wątek propagandowy. Tyle że nie pobrzmiewa on wcale fałszywą nutą. Gdyby przyjąć założenie, że cała ta historia wydarzyła się naprawdę, byłby nawet całkiem realistyczny. W każdym razie nie zmienia to faktu, że spektakl Tadeusza Aleksandrowicza ogląda się znakomicie nawet pięćdziesiąt pięć lat po premierze.
więcej »Nurkujący kopytny
— Jarosław Loretz
Latająca rybka
— Jarosław Loretz
Android starszej daty
— Jarosław Loretz
Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Nurkujący kopytny
— Jarosław Loretz
Latająca rybka
— Jarosław Loretz
Android starszej daty
— Jarosław Loretz
Knajpa na szybciutko
— Jarosław Loretz
Bo biblioteka była zamknięta
— Jarosław Loretz
Wilkołaki wciąż modne
— Jarosław Loretz
Precyzja z dawnych wieków
— Jarosław Loretz
Migrujące polskie płynne złoto
— Jarosław Loretz
Eksport w kierunku nieoczywistym
— Jarosław Loretz
Eksport niejedno ma imię
— Jarosław Loretz
Orient Express: A gdyby tak na Księżycu kangur…
— Jarosław Loretz
Kości, mnóstwo kości
— Jarosław Loretz
Gąszcz marketingu
— Jarosław Loretz
Majówka seniorów
— Jarosław Loretz
Gadzie wariacje
— Jarosław Loretz
Weź pigułkę. Weź pigułkę
— Jarosław Loretz
Warszawski hormon niepłodności
— Jarosław Loretz
Niedożywiony szkielet
— Jarosław Loretz
Puchatek: Żenada i wstyd
— Jarosław Loretz
Klasyka na pół gwizdka
— Jarosław Loretz