W tym miesiącu opowiem o klasyce. Klasyce nie tylko japońskiego kina grozy, ale o klasyce kina japońskiego w ogóle – bo filmy, które będą omawiane na łamach bieżącego „Orient Expressu”, cieszą się uznaniem nie tylko miłośników horroru. Może nie wszystkie, może są wśród nich dzieła bardziej i mniej darzone estymą, nie zmienia to jednak faktu, że dla rozwoju japońskiego kina grozy są to pozycje niezwykle istotne. Kluczowe. Warto je poznać, aby zrozumieć, z jakich tradycji wyrastały późniejsze dzieła Shimizu czy Nakaty.
Ograniczam w tym miesiącu tekst tylko do filmów importowanych z zagranicy z prozaicznego powodu – w Polsce do tej pory żadna japońska klasyka horrorowa nie doczekała się swego wydania. Wstyd.
Trwa wojna domowa. Oddziały rebeliantów odniosły pierwszy sukces, atakując z ukrytej bazy…
Stop. Nie ten film!
Nie zmienia to jednak faktu, że wojna domowa to typowa sceneria dla japońskich opowieści (zwłaszcza kina samurajskiego i kina grozy). Kraj ten od XII do XIX wieku był praktycznie odcięty od świata i wciąż pustoszony kolejnymi wewnętrznymi konfliktami. Pozostały po tym samurajskie filmy Kurosawy, Kobayashiego i innych, szereg dramatów i horrorów, wiele komiksów japońskich i importowanych („Usagi Yojimbo”) i… ”Gwiezdne wojny”. Każdy bowiem powinien wiedzieć, że Lucas wzorował się na kinie japońskim, a w szczególności na „Ukrytej fortecy”.
Trwa więc wojna domowa. Genjuro, spokojny rolnik, próbuje jakoś ułożyć sobie życie z żoną i małym synkiem. Nie ogranicza się ono do pracy na roli – Genjuro ma również talent do tworzenia pięknych garnków. Udana transakcja sprzedaży swych produktów staje się dla niego powodem do snucia marzeń o wzbogaceniu się i dostatnim życiu.
W tym samym czasie jego szwagier, nieudacznik Tobei, jedyną szansę na szczęśliwe życie widzi we wstąpieniu na służbę do jednego z panów ziemskich (daimyo) i staniu się samurajem. Pierwsze podejście kończy się upokorzeniem – zostaje przepędzony ze śmiechem i radą, by najpierw zdobył zbroję i broń, a potem próbował szukać szczęścia. Zdobycie samurajskiego stroju i lancy staje się obsesją Tobei.
Żony obu panów zachowują w tym wszystkim zdrowy rozsądek. Nie wierzą w nagłe zmiany losu, są szczęśliwe (zwłaszcza małżonka Genjuro) i pragną pędzić spokojne, rodzinne życie. Niestety, nie będzie im to dane. Wojna dociera do wioski. Pary zostają rozdzielone. Genjuro trafia do domu tajemniczej, pięknej i bogatej pani Wakasa, zafascynowanej jego garncarską twórczością, z kolei Tobeiemu udaje się przez przypadek spełnić swe marzenia (znajduje odciętą głowę generała wrogiej armii i udaje, że sam pokonał go w pojedynku, co zapewnia mu rozgłos). Obaj żyją w luksusie, ale okazuje się to złudą. Tobei, spotykając swą eksżonę w domu publicznym, dowiaduje się, że była zgwałcona i upokorzona przez żołnierzy, co zmienia jego spojrzenie na świat i życiowe cele. Los Genjuro okazuje się jeszcze bardziej przewrotny – lady Wakasa okazuje się być kimś innym, niż to się wydaje, a powrót do domu odkrywa jeszcze jedną niespodziankę…
„Opowieści księżycowe” to nie horror – jest to po prostu opowieść o duchach. Duchach kobiecych, które przewijają się przez całą japońską kulturę, symbolizując nieraz ich dramatyczny los w paternalistycznym społeczeństwie. Duchy z „Ugetsu…” to pierwowzory Sadako z „Ringu” i wielu innych duchów skrzywdzonych kobiet. W tym przypadku jeszcze nie kieruje nimi zemsta, ale już mocno naznacza cierpienie.
Ale „Opowieści księżycowe” to nie tylko „historia niesamowita”. To piękna opowieść o ulotności wartości tego świata, o bezsensowności pościgu za nimi. Pięknie sfotografowana, niespieszna, ale stylistycznie spójna, niezależnie od tego, czy ukazująca sceny liryczne, czy dramatyczne. Film uchodzi za jedno z arcydzieł kinematografii japońskiej, zdobył pół wieku temu Srebrną Palmę w Cannes. Lecz istotniejsze jest to, że nawet po tylu latach „Ugetsu monogatari” nadal potrafi mocno wzruszyć. O czym sam mogę zaświadczyć.
Film można zdobyć w przepięknym wydaniu Criterion Collection w dwóch płytach i z książeczką zawierającą opowiadania Akinary Uedy. Kosztuje, ale warte swojej ceny.
Słowo jigoku oznacza po prostu piekło. Miejsce, które – przyznajmy – nie jest ulubionym tematem filmowców. Niezwykle trudno jest wymienić choćby kilka filmów ukazujących piekielne czeluście w tonacji serio. Och, diabły odwiedzają naszą ziemię niezwykle często – wspomnijmy choćby „Egzorcystę”, „Omen”, „Czarownice z Eastwick”, „Adwokata diabła”. Ale ludzie do piekieł zstępują niezwykle rzadko. Mieliśmy piekło Dario Argento, mieliśmy „Hellraisera”, przez chwilę miejsce to ukazane było w „Między piekłem a niebem” czy „Constantine” – ale to wyjątki. Bo jednak wizje otchłani rzadko bywają tematem filmu – zapewne dlatego, że żadne wyobrażenie wiecznego potępienia nie odda tego, czym miałoby być piekło. W najgorszym razie będzie to odwoływanie do dantejskich wyobrażeń – siarka, kotły, etc. W najlepszym, jak właśnie w „Hellreiserze”, może to być przełożenie koszmarów z naszej rzeczywistości na wizję zaświatów. Przyznam, że literatura (przez brak wizualnej dosłowności) ma tu o wiele większe pole do popisu – na myśl przychodzi choćby „Kara większa” Marka S. Huberatha.
Mimo tych zastrzeżeń „Jigoku” jest właśnie filmową wizją piekła, ze szczegółami odzwierciedlającą wyobrażenia swych twórców na ten temat. Film jest skonstruowany jednak według schematu: „godzina grzechów, pół godziny pokuty”, i jego pierwsze 2/3 wypełnia szczegółowy opis niegodziwych uczynków bohaterów. Główny bohater, Shiro, nie jest w sumie złym człowiekiem. Jego wadą jest raczej brak zdecydowania i nieumiejętność odważnej reakcji na zło, które tworzy wokół niego diaboliczny (a właściwie – jak się później okaże – wręcz diabelski) przyjaciel Tamura. Ich uczynki jednak generują kolejne tragedie. Najpierw, prowadząc w stanie nietrzeźwym samochód, zabijają człowieka. Następnie ginie w kolejnym wypadku narzeczona Shiro. Siostra zabitego mężczyzny pragnie zemsty, ale sama ginie podczas próby zabicia bohatera. Śmierć zbiera straszliwe żniwo wśród rodziny i znajomych Shiro, zabiera też i jego. Razem spotykają się po tamtej stronie…
Ta szczegółowość ukazania szeregu pobocznych postaci ma duże znaczenie – każda z nich bowiem reprezentuje jakiś konkretny grzech, a reżyser i scenarzysta Nobuo Nakagawa, pieczołowicie obrazuje kary, jakie należą się za owe grzechy. Jego wizja piekła, zrealizowana zresztą z dużą starannością, w efektownej scenografii, ze znakomitymi – jak na rok 1960 – efektami specjalnymi, to ekspresyjne połączenie wizji chrześcijańskich i buddyjskich, wizja bliska Hieronimowi Boschowi (piekło to wymyślne tortury, fizyczne i psychiczne, dużo tu też nagości i rozwiązłości) i Dantemu (u tego ostatniego poznawaliśmy jednak piekło z punktu widzenia zwiedzającego, tu przewodnikiem jest potępiony). Reżyser nie szczędzi scen piłowania żywcem, obdzierania ze skóry i mięśni, przebijania ostrymi przedmiotami – śmiało można powiedzieć, że „Jigoku” jest pierwowzorem krwawego horroru japońskiego lat 80. Ale największą karą dla Shiro będzie niemożność pomocy swemu nienarodzonemu dziecku – a więc kara psychiczna, symbolizowana przez szalony wieczny ruch na ogromnym kole (pasuje tu jak najbardziej sformułowanie „diabelski młyn”), w którym ojciec nigdy nie może dosięgnąć własnego dziecka…
Znakomite wydanie Criterion Collection zawiera między innymi arcyciekawy dokument ukazujący po latach, jak powstawało filmowe piekło.
Ishirô Honda
‹Atak ludzi grzybów›
„Matango” nosi też niezwykle atrakcyjny angielski tytuł – „Attack of the Mushroom People” („Atak ludzi-grzybów”). To efekt często praktykowanego importu japońskich dzieł kultury popularnej na rynek amerykański, zazwyczaj z przeróbkami, skrótami i niedbale wykonanym dubbingiem. Nie inaczej było i w tym przypadku, na szczęście na DVD istnieje możliwość wybrania języka.
„Matango” to dzieło Ishiro Hondy, powszechnie znanego jako twórca Godzilli i solidnej garści innych potworów. W przerwie między kolejnymi pustoszeniami Tokio, Honda nakręcił solidny klasyczny horror, który poziomem bije na głowę większość potwornych filmów.
Zróżnicowana grupa dość majętnych ludzi (jest wśród nich profesor, literat, przemysłowiec, dwie kobiety) odbywa morski rejs luksusowym jachtem. Niestety, wielki sztorm rozbija ich łódź na brzegu zagadkowej wyspy. Rekonesans pozwala im odkryć wrak statku – jak się okazuje, cała jego załoga zaginęła. Śledztwo ujawnia, że rosnące na wyspie grzyby są napromieniowane, najprawdopodobniej po próbach nuklearnych. Ich jedzenie może spowodować mutacje…
Co ciekawe, zdecydowana większość filmu opisuje konflikt, jaki narasta w grupie rozbitków praktycznie bez zagrożenia z zewnątrz (angielski tytuł jest więc bez sensu). Kończą się zapasy, ratunek nie nadchodzi, lekkie antagonizmy zaczynają rozrastać się do dużych konfliktów, tragedia wisi w powietrzu. Dzięki temu film broni się do dziś – atak mutantów obecnie budziłby tylko śmiech, waśnie między ludźmi zawsze będą zrozumiałe. Nie mogło jednak zabraknąć zmutowanych ludzi – w końcu słynny Eiji Tsuburaya, twórca efektów specjalnych w filmach Hondy, musiał mieć pole do popisu. Wprowadzeni jednak zostali w takim momencie, aby nastrój osaczenia pogłębić, a nie rozładować śmiesznymi kostiumami.
Zresztą owe kostiumy i charakteryzacja wywołały duże kontrowersje w Japonii. Twierdzono, że mutacja przypomina niezwykle efekt działania bomby atomowej w Hiroshimie na poparzonych ludzi. Zapewne nieprzypadkowo – Honda przecież już w „Godzilli” pod płaszczykiem sensacyjnej opowieści przemycał ostrzeżenia przed nuklearną zagładą.
„Kobieta-diabeł” (Onibaba, 1964)
Kaneto Shindô
‹Kobieta-diabeł›
Trwa wojna domowa. Oddziały rebeliantów… No, nie wiem, czy rebeliantów, w każdym razie jakieś rozbite oddziały wciąż snują się po kraju. Niektórzy z nich – nieszczęśnicy – trafiają w swych bezładnych ucieczkach na ogromne pole trzciny. Tam czekają już na nich dwie kobiety – starsza, matka żołnierza, i młodsza, jej synowa – które zarabiają na życie dzięki tym zabłąkanym żołnierzom. Korzystając z ukrycia w trzcinach, zabijają ich, a zbroje, broń i wszystko, co znajdują przy martwych samurajach, odsprzedają lokalnemu handlarzowi. Ciała zaś wrzucają do wielkiego dołu…
Tymczasem z wojny powraca sąsiad, przynosząc wieść, że ich mąż i syn nie żyje. Między nim a wdową narasta nić porozumienia, a potem wyraźna seksualna fascynacja. Rozpoczyna się rywalizacja – nie między starszą i młodszą kobietą o mężczyznę, jak można by się spodziewać, ale między mężczyzną i starszą kobietą o względy tej młodszej… Matka, wykorzystując maskę demona, którą zdarła z twarzy zabitego samuraja, próbuję odstraszyć synową od schadzek z sąsiadem. Maska jednak nie jest zwykłą osłoną twarzy, lecz czymś więcej…
Niezwykle mroczny to film. Cała akcja praktycznie rozgrywa się między trójką bohaterów, a całą scenerią jest niepokojące morze trzciny i ciemny dół, symbolizujący zapewne piekło. To świat bezwzględności i okrucieństwa, rządzący się zasadą „zabij lub zgiń”. Niepotrzebna jest maska – ludzie, doprowadzeni do ostateczności, sami stają się demonami.
Film wywołał duży oddźwięk na zachodzie – jednak nie ze względu na swe okrucieństwo i wymowę, ale na ujęcia nagiej (i, przyznajmy, bardzo atrakcyjnej) aktorki Jitsuko Yoshimury i odważne – jak na owe czasy – sceny erotyczne. To w głównonurtowym kinie tamtych lat było niezwykłą rzadkością.
Ładne wydanie Criterion Collection (jakżeby inaczej) zawiera mnóstwo dodatków, w tym buddyjską przypowieść, która była kanwą dla tej historii.
„Kwaidan, czyli opowieści niesamowite” (Kaidan, 1964)
Masaki Kobayashi
‹Kwaidan: Opowieści niesamowite›
„Kwaidan” należy bez dwóch zdań do najsłynniejszych dzieł japońskiej kinematografii i absolutnego kanonu kina grozy. Jego twórca, Masaki Kobayashi, to jeden z tych nielicznych twórców, którego prawie wszystkie dzieła są filmami po prostu wybitnymi. Widać tu podobieństwo do Stanleya Kubricka – obydwaj kręcili stosunkowo rzadko (zwłaszcza w późniejszym okresie twórczości), sięgali do różnorodnych tematów (Kobayashi nakręcił między innymi horror „Kwaidan”, film wojenny „Dola człowiecza” i filmy samurajskie: „Harakiri” i „Bunt”), koncentrowali się na warstwie wizualnej, a prawie każdy ich film był wydarzeniem.
„Kwaidan” to film nowelowy, składający się z czterech kilkudziesięciominutowych opowieści. Każda z nich to ekranizacja opowiadania Lafcadio Hearna, Anglika naturalizowanego w Japonii, który w XIX wieku spisywał tam stare podania i legendy. Fabularnie są to dość proste historie z duchami i demonami w rolach głównych. Samuraj opuszcza rodzinę, ale powraca skruszony po latach, nie wiedząc, jaka spotka go w domu niespodzianka. Młody drwal natrafia w lesie na tajemniczą śnieżną kobietę, która odbiera życie jego towarzyszowi i zabrania komukolwiek o sobie wspominać. Po latach jednak mężczyzna opowiada tę historię żonie, zapominając o danej przysiędze. Ślepy mnich buddyjski jest nawiedzany przez duchy poległych samurajów i zmuszany do śpiewania o nich opowieści. Pewien człowiek wciąż natyka się na pewną twarz w… filiżance herbaty.
Od fabuły stokroć ważniejsza jest forma. A właściwie warstwa wizualna, niebywale tu dopracowana. Niesamowite ujęcia, piękne kolory, tajemnicza scenografia, mocne odejście od realizmu na rzecz pewnych teatralnych – a może po prostu baśniowych? – inscenizacji. Z jednej strony to oczywiście staranność w oddaniu istotnych elementów: mgły spowijającej schody na cmentarzu, na którym dochodzi do spotkania z duchami, wystroju statków w samurajskiej bitwie, bladości twarzy i tajemniczego oświetlenia postaci śnieżnej kobiety-demona, niepokojącego wyglądu mnicha, którego (prawie) całe ciało pokryte zostaje zaklęciami ukrywającymi go przed duchami. Ale to także mnóstwo wizualnych smaczków dla fabuły nieistotnych – bajkowe, skrajnie nierealistyczne wizje nieba, sceny konnego treningu samuraja, przeplatanie opowieści reprodukcjami japońskich obrazów…
A tak w prostych słowach – „Kwaidan” jest po prostu piękny.