Steven Soderbergh stworzył film piękny i mądry. Film w swej formie nie mający nic wspólnego z Hollywood, rozumianego jako prymitywne i płaskie produkcje rozrywkowe, nastawione na masowego widza. Oczywiście, jest to film znacznie od książki się różniący - co znakomicie świadczy o książce i filmie. O książce - bo widać, że zawiera tak ogromna ilość materiału, ze można na jej podstawie nakręcić kilkanaście świetnych filmów, każdy na inny temat, każdy zainspirowany powieścią Lema. O filmie - bo Soderbergh wybrał z bogatej wizji Lema cząstkę i ta cząstka będzie mu policzona.
Konrad Wągrowski
Czas okrutnych cudów
[Steven Soderbergh „Solaris” - recenzja]
Steven Soderbergh stworzył film piękny i mądry. Film w swej formie nie mający nic wspólnego z Hollywood, rozumianego jako prymitywne i płaskie produkcje rozrywkowe, nastawione na masowego widza. Oczywiście, jest to film znacznie od książki się różniący - co znakomicie świadczy o książce i filmie. O książce - bo widać, że zawiera tak ogromna ilość materiału, ze można na jej podstawie nakręcić kilkanaście świetnych filmów, każdy na inny temat, każdy zainspirowany powieścią Lema. O filmie - bo Soderbergh wybrał z bogatej wizji Lema cząstkę i ta cząstka będzie mu policzona.
Steven Soderbergh
‹Solaris›
"Solaris" Stevena Soderbergha nie miało szans u polskich krytyków od samego początku. Śledzenie opinii, które zaczęły pojawiać się w polskiej prasie na temat kolejnej ekranizacji prozy Lema było przeżyciem frustrującym. Wychodząc od trzech założeń - niemożliwości oddania na taśmie filmowej złożonej i intelektualnie bogatej prozy Mistrza, niskiego poziomu dotychczasowych ekranizacji (poza "Solaris" Tarkowskiego, za którym krytycy przepadają) i przekonania o miernocie amerykańskich, "hollywoodzkich" produkcji, krytyka pogrzebała film, zanim jeszcze ktokolwiek go zobaczył. Od początku, z każdej informacji wyciągano odpowiednie wnioski. Amerykanie biorą się za filmowanie Lema? Zrobią na pewno z tego głupawe kino rozrywkowe, gubiąc całą intelektualną głębię. Producentem będzie James Cameron? No, tak, efekty specjalne przysłonią fabułę. W roli głównej George Clooney? Cóż to za aktor, grywał w jakiś telenowelach i Batmanach. Pośladki Clooneya? Oczywiście, filozofia, nauka, idee Lema sprowadzone do wulgarnej erotyki. Katastrofa. Beznadzieja. Nuda. Mało kto raczył wspomnieć, że za filmem stał Steven Soderbergh - reżyser niewątpliwie nietuzinkowy, twórca między innymi "Seksu, kłamstw i kaset video", "Erin Brockovich" i "Traffic", za który otrzymał Oscara. Gdy film pojawił się na polskich ekranach nie można już było się wycofać z wcześniejszych deklaracji - przyznawanie się do błędu nie leży w ludzkiej naturze.
Można jednak było spojrzeć na to wszystko inaczej. Amerykanie robią "Solaris"? Znakomicie, wreszcie ekranizacja Lema przez kogoś, kto ma na to środki, zobaczymy co uda się pokazać. Producentem będzie Cameron? A więc film będzie miał atrakcyjną oprawę wizualną. W roli głównej George Clooney? Świetnie, pasuje do roli Kelvina, poza tym niewątpliwie rozwinął się aktorsko ("Złoto pustyni", "Bracie, gdzie jesteś?"). Reżyserem Soderbergh? To niemożliwe, aby on zrobił film niewart uwagi.
Zupełnie nie do zniesienia. Hollywoodzkie gwiazdy nie mogą spokojnie wyjść do kibla, żeby nie trafić na paparazzich.
Steven Soderbergh stworzył film piękny i mądry. Film w swej formie nie mający nic wspólnego z Hollywood, rozumianego jako prymitywne i płaskie produkcje rozrywkowe, nastawione na masowego widza. Oczywiście, jest to film znacznie od książki się różniący - co znakomicie świadczy o książce i filmie. O książce - bo widać, że zawiera tak ogromna ilość materiału, ze można na jej podstawie nakręcić kilkanaście świetnych filmów, każdy na inny temat, każdy zainspirowany powieścią Lema. O filmie - bo Soderbergh wybrał z bogatej wizji Lema cząstkę i ta cząstka będzie mu policzona. Zrobił kawał świetnej roboty i chwała mu za to.
Fabuła odbiega nieco od lemowskiego pierwowzoru. Bardzo mocno rozbudowana została sekwencja ziemska, czyli historia związku Kelvina i Harey (tu, podobnie jak w anglojęzycznej wersji powieści, zwanej Rheyą). Kelvin jest tu psychiatrą, który zostaje wezwany na Solaris przez swego przyjaciela Gibariana. Po przybyciu zastaje stację kosmiczną w stanie całkowitej dezorganizacji, wkrótce pojawi się jego "gość". Zaczyna się czas okrutnych cudów - to znamy już z książki. Wielkim nieobecnym jest ocean, najważniejsze są przejawy jego istnienia - goście i ich relacje z resztkami załogi stacji. Soderbergh idzie w końcówce w innym kierunku niż Lem - poruszając temat drugiej szansy dla człowieka, w ujęciu niemal religijnym. Nie można dodać nic więcej, nie należy zdradzać zakończenia filmu.
Soderbergh skoncentrował się na wątku miłości Kelvina i Harey Nie można jednakże zarzucić filmowi, że zaniknęła całkowicie reszta przesłania - co jest istotą człowieczeństwa, jak wykorzystujemy nasz czas, jak zareagujemy na możliwość naprawy swych błędów, czym wreszcie jesteśmy my sami, a czym wyobrażenie o nas i w jaki sposób różni się świat realny od tego jak go postrzegamy. Zniknął niezwykle istotny dla Lema temat kontaktu, czy też jego niemożności - ocean Soderbergha jest jedynie pretekstem dla mówienia o ludziach. Film ma bardzo otwartą strukturę - zaznacza jedynie pewne zagadnienia, zadaje pytania, nie dając odpowiedzi, lub znalezienie odpowiedzi pozostawiając widzowi, dając szerokie pole na spekulacje. Słowem - nareszcie film fantastyczno-naukowy rezygnujący z oszołomienia efektami specjalnymi, na rzecz przeniesienia nacisku na psychologię i filozofię.
Jedyny plus Hollywoodzkich kibli to ładniejsze babcie.
Akcja w "Solaris" toczy się powoli, statecznie, dla tych, którzy nie poddadzą się hipnotycznej sile obrazu zapewne nawet nudno. Niezwykle piękna jest warstwa wizualna "Solaris", zwłaszcza, o dziwo, w scenach z Ziemi (ja, miłośnik filmowych wizji statków kosmicznych, nie mogłem doczekać się ziemskich retrospekcji), choć odpychający chłód wnętrz stacji kosmicznej zapada równie mocno w pamięć. Soderbergh, który napisał scenariusz, reżyserował i był autorem zdjęć, jest rzecz jasna fachowcem - sceny są nie tylko ładne, ale świetnie wyreżyserowane i sfilmowane, a znakomite oszczędne dialogi prowadzą nas w mroczny świat historii Kelvina i Rheyi. Reszty wrażenia dopełnia sugestywna muzyka. Film pod jednym względem przywodzi na myśl stary francuski film science fiction "Alphaville" - praktycznie zrezygnowano w scenach ziemskich z wszelkich futurystycznych dekoracji. Świat Kelvina i Rheyi wydaje się być naszym światem (z drobnymi zmianami w modzie) - nie wynika to z braku środków, w ten sposób Soderbergh sugeruje, że jego "Solaris" jest przypowieścią, alegorią. Ziemska historia Kelvina i Rheyi, powracająca w snach Kelvina, jest wysmakowanym wizualnie typowym dramatem miłosnym. Późniejsze przeniesienie akcji w kosmos pozwala na ową miłość spojrzeć z odległej perspektywy i nadać tej historii ponadczasowy wymiar.
Okazało się, ku zaskoczeniu krytyki, że Stanisław Lem, zazwyczaj bardzo krytyczny wobec ekranizacji swoich dzieł, nie znoszący wersji Tarkowskiego, nie tylko obejrzał "Solaris" Soderbergha (a krytycy zarzekali się, że nie ma zamiaru), ale i odniósł się do niego umiarkowanie pozytywnie, zauważając, że jest od inny od ekranizowanej powieści, ale doceniając jego warstwę wizualną. Jak na Lema, to ocena wręcz entuzjastyczna.
Zestawianie "Solaris" z najsłynniejszymi obrazami ambitnego kina science fiction - "2001: Odyseją kosmiczną" i "Blade Runnerem" uważam za w pełni uzasadnione. Podobnie jak tamte filmy "Solaris" jest obrazem o wątlej fabule, którą da się opowiedzieć w kilkunastu słowach. Podobnie jak one, "Solaris" sprawia na pierwszy rzut oka wrażenie filmu nudnego, ale nie daje o sobie zapomnieć, oddziaływanie swe rozciągając na dłuższy okres. Tak jak i one, "Solaris" stawia więcej pytań niż odpowiedzi i w dużej mierze opiera się na warstwie wizualnej. Wszystko wskazuje na to, że podobnie jak "Odyseja" i "Blade Runner", "Solaris" okaże się finansową klapą. Mam jednak nadzieję, że na tym analogie się nie skończą. Filmy Stanleya Kubricka i Ridleya Scotta przez lata zyskiwały fanów, zyskując z czasem status filmów kultowych - i tego życzę też obrazowi Stevena Soderbergha.