To nie jest film dla intelektualistów, a jednak wymaga dużego samozaparcia i cierpliwości. Jak na typową produkcję niezależną przystało, dzieje się w nim niewiele; fabułę dałoby się streścić w dwóch, najwyżej trzech zdaniach. Najważniejsze zaś są myśli, z jakimi autor pozostawia widza. Autor, czyli kto? Fernando Eimbcke. A dzieło, o którym mowa, to „Tosty po meksykańsku”.
O dojrzewaniu – dla wytrwałych
[Fernando Eimbcke „Tosty po meksykańsku” - recenzja]
To nie jest film dla intelektualistów, a jednak wymaga dużego samozaparcia i cierpliwości. Jak na typową produkcję niezależną przystało, dzieje się w nim niewiele; fabułę dałoby się streścić w dwóch, najwyżej trzech zdaniach. Najważniejsze zaś są myśli, z jakimi autor pozostawia widza. Autor, czyli kto? Fernando Eimbcke. A dzieło, o którym mowa, to „Tosty po meksykańsku”.
Fernando Eimbcke
‹Tosty po meksykańsku›
Fernando Eimbcke, urodzony w stolicy Meksyku w 1970 roku, nie jest żółtodziobem. Karierę zaczął jeszcze w latach 90. ubiegłego wieku, kręcąc sporo krótkometrażówek i kilka dokumentów. Debiut kinowy zaliczył jednak dopiero w wieku trzydziestu czterech lat, kręcąc komedię obyczajową „Sezon na kaczki”; cztery lata później powstał natomiast dramat „Nad jeziorem Tahoe”. Co ciekawe, w pisaniu scenariuszy obu filmów wspomogła go, urodzona w Argentynie, ale mająca polsko-żydowskie korzenie, Paula Markovitch (twórczyni na poły autobiograficznej „
Nagrody”). Zabierając się w 2012 roku do pracy nad „Tostami po meksykańsku”, Eimbcke zdecydował się zrobić już wszystko sam. O jakość efektu można się spierać, lecz rzeczywiście, porównując „Tosty…” do wcześniejszych jego dzieł, wyraźnie rzuca się w oczy brak kobiecej ręki, którego skutkiem jest pewna toporność postaci. Ale jest też drugie wytłumaczenie tego stanu rzeczy – że takie właśnie było zamierzenie reżysera.
Trzeci pełnometrażowy film Eimbckego przemaszerował przez światowe festiwale w 2013 roku. W Miami, Edynburgu i argentyńskim Mar der Plata był nawet nominowany do nagród; największy sukces odniósł jednak w hiszpańskim San Sebastián, gdzie Meksykanin zgarnął Srebrną Muszlę dla najlepszego reżysera, a obraz otarł się o główny laur. Co w sumie dziwić nie powinno, ponieważ „Tosty…” przypominają – czy też raczej: mają smak – typową europejską produkcję niezależną. To bardzo skromny (i na pewno tani) tragikomiczny portret relacji dojrzałej, choć jeszcze nie przejrzałej, matki z nastoletnim synem. Paloma (w tej roli prawie czterdziestoletnia Boliwijka María Renée Prudencio) to prawdziwa kobieta wyzwolona, która – co można wyczytać między wierszami – w przeszłości prowadziła dość bujne życie towarzysko-erotyczne. W każdym razie nie ma męża i na pewno nie traktuje tego jako swoje największe nieszczęście. Jest otwarta i bezpośrednia, z zamiłowaniem słucha Prince’a, a z synem łączą ją typowo partnerskie relacje. Gdy nadarza się okazja, razem wyjeżdżają na wakacje.
Jest już po sezonie, więc pokoje stoją puste i wynająć można je za znacznie niższą kwotę. To właśnie odpowiada Palomie – nikt nie kręci się wokół basenu, a kuchnia w każdej chwili gotowa jest dostarczyć do pokoju zamawiane przez nią namiętnie tosty po meksykańsku. Syn kobiety, Héctor (gra go debiutujący na ekranie Lucio Giménez Cacho), niemal w każdej czynności towarzyszy matce. Razem się opalają, kąpią, słuchają muzyki, jedzą. Widać, że także poza okresem urlopowym łączą ich bardzo bliskie więzi. Chłopiec jest dla matki namiastką mężczyzny. Przez cały czas ma go u swego boku, kontroluje jego życie, wpływa na wszystkie podejmowane przezeń decyzje. To zapewnia jej wewnętrzny spokój i bezpieczeństwo. Które jednak walą się w gruzy, kiedy do hotelu wprowadza się druga rodzina – starsze małżeństwo z szesnastoletnią córką. Jazmín (w tej roli młodziutka, ale mająca już na koncie kilka ról w filmach krótkometrażowych, Danae Reynaud) jest nad wiek rozwinięta; ma obfite kształty i duży biust, co nie uchodzi oczywiście uwagi dorastającego Héctora. Ani jego matki.
Rodzice dziewczyny są całkowitym przeciwieństwem Palomy. Zamknięci w sobie, małomówni – nie stanowią zbyt atrakcyjnego towarzystwa dla córki, której wpada w oko Héctor. Młodzi dążą do tego, by spędzać ze sobą coraz więcej czasu, co niekoniecznie podoba się dorosłym. Eimbcke nie zdecydował się na odkrywanie Ameryki ani też – mimo włączenia kilku scen zbliżeń – nie przekracza żadnego tabu. To, co najciekawsze, dzieje się bowiem w sferze domysłów, jest jedynie zasygnalizowane. O ile postępowanie nastolatków jest jak najbardziej typowe, o tyle ciekawe i intrygujące odczucia towarzyszą Palomie. Matka Héctora nie potrafi pogodzić się z tym, że jej syn nagle znalazł inny obiekt adoracji. Że pragnie zerwać się z niewidzialnej smyczy, na której przez tyle lat potulnie chodził. Można sobie bez trudu wyobrazić, jak trudna jest to sytuacja dla czterdziestoletniej kobiety. Jej urażona duma i matczyne przywiązanie nie pozwalają poddać się bez walki. Tylko czy jakakolwiek „walka” ma w takim przypadku sens? Czy można stanąć na drodze psychofizycznego rozwoju nastolatka, odkrywającego to, o czym dotychczas jedynie słyszał od starszych kolegów bądź widział w filmach dla dorosłych?
Powolna narracja „Tostów…” nie podnosi atrakcyjności filmu, a końcowa nutka dramatyzmu nie rekompensuje do końca wcześniejszych dłużyzn. O ile można zrozumieć, że Eimbcke postanowił zadbać o jedność miejsca, czasu i akcji, o tyle trudne do wybaczenia jest to, że nie zadbał o odpowiednie podniesienie napięcia. Nastoletni bohaterowie dzieła są, mimo emocji, które nimi targają, zaskakująco drętwi, nijacy, mechaniczni. Odkrywany przez nich „owoc zakazany” ma raczej smak kwaśnego winogrona. W takim kontekście aż trudno dziwić się Palomie, która widząc niezgrabne zainteresowanie swego syna Jazmín, podchodzi do tego z pobłażliwością. Choć z czasem i ona zaczyna zmieniać zdanie. Obraz Eimbckego ratuje pytanie, z jakim reżyser pozostawia widza. Jak dalej – po tym wszystkim, co zaszło w hotelu – ułożą się relacje chłopca z matką?