Nadszedł dzień, w którym rozpoczęła się inwazja filmowców na stare fabuły science fiction z lat 50. Już wkrótce czeka nas kilka kolejnych remake’ów klasyków fantastycznonaukowych. Tym czasem pierwszy z nich – „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” – stawia sensowność całego procederu pod ogromnym znakiem zapytania.
Konrad Wągrowski
Keanu barada nikto, czyli Ziemia się nie zatrzymała
[Scott Derrickson „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” - recenzja]
Nadszedł dzień, w którym rozpoczęła się inwazja filmowców na stare fabuły science fiction z lat 50. Już wkrótce czeka nas kilka kolejnych remake’ów klasyków fantastycznonaukowych. Tym czasem pierwszy z nich – „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” – stawia sensowność całego procederu pod ogromnym znakiem zapytania.
Scott Derrickson
‹Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia›
Po co właściwie kręci się remaki? Oczywiście – dla pieniędzy. Nie zadowolę się jednak takim wyjaśnieniem, ale zadam pytanie inaczej – kiedy w ogóle jest sens (nazwijmy to, artystyczny), by nakręcić remake? Zapewne wtedy, gdy nowa wersja filmu pozwoli przenieść fabułę w inne uwarunkowania kulturowe, historyczne czy geograficzne i dzięki temu uzyskać nową jakość (np. „Siedmiu wspaniałych”). Zapewne także wtedy, gdy widzimy, że dawna treść może być dziś odczytana w zupełnie inny sposób („Inwazja porywaczy ciał”). Także wówczas, gdy środki techniczne pozwalają na więcej niż niegdyś i można dziełu nadać wizualnie zupełnie nowy kształt („
King Kong”). Czy któryś z tych przypadków uzasadnia powstanie nowego „Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia”?
Aby odpowiedzieć na to pytanie, przypomnijmy sobie, o czym był pierwowzór. „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”. Ten klasyczny film science fiction (obecnie zaliczany do żelaznego kanonu gatunku) z 1951 roku to wzorcowe dzieło tego okresu, zawierające wszystkie trzy najważniejsze motywy przewodnie ówczesnej fantastyki – latające talerze, zimnowojenny nastrój i poczucie zagrożenia bronią jądrową. W latającym spodku przylatuje na naszą planetę Klaatu, wysłannik obcej cywilizacji (możemy domyślić się, że pochodzi z Marsa lub Wenus), z towarzyszącym mu obowiązkowym robotem (imieniem Gort). Jego przesłanie dla naszej planety jest proste – przez swą agresję stanowimy potencjalne zagrożenie dla całego Wszechświata. Jeśli się nie zmienimy, trzeba będzie nas eksterminować dla dobra ogółu, zanim rozwój techniczny pozwoli nam rozprzestrzeniać się poza naszą planetę. Ponieważ przedstawiciele rządów krajów świata nie chcą spotkać się z Klaatu, ten organizuje pokaz siły – na pół godziny (z pomocą swego robota) unieruchamia wszystkie maszyny na Ziemi
1), po czym odlatuje do domu, pozostawiając nas ze swym ultimatum.
Siłą klasycznego filmu było połączenie owego (może nieco z dzisiejszej perspektywy naiwnego) humanistycznego przesłania z elegancką realizacją. „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” był jednym z nielicznych wówczas filmów SF, które nie zaliczały się do niskonakładowej masowej produkcji i były przygotowane profesjonalnie, z zadaniem dotarcia do bardziej ambitnego widza. Minęło pół wieku, ludzkość z pewnością nie stała się mniej agresywna, przesłanie starego filmu pozostało niezmienione. Czy więc był sens kręcić nowy film o tym samym?
Myślę, że gramy w dziele wyjątkowym i przełomowym...
Chyba jednak nie. Nowa wersja kopiuje w dużej mierze starą fabułę, niewiele wnosząc od siebie. Remake oczywiście usuwa i zmienia elementy, które z dzisiejszej perspektywy wyglądałyby zabawnie. Po pierwsze – przybysz z kosmosu nie przylatuje na Ziemię w latającym spodku – po kilku dekadach ufologicznych sensacji, licznych filmach i serialu „
Z Archiwum X” to mogłoby wywołać tylko rozbawienie. Nowy Klaatu przylatuje w wielkiej świetlistej kuli, wcale nie przypominającej na pierwszy rzut oka statku kosmicznego. O ile w latach 50. owo lądowanie mogło być zaskoczeniem, tak dziś zbliżający się obiekt zostaje wcześniej dostrzeżony, a Ziemia przygotowuje się na uderzenie wielkiej asteroidy. Klaatu nie jest też kosmitą o wyglądzie człowieka – przygotowano (pseudo)naukowe wytłumaczenie, dlaczego przybysz z innej planety wygląda jak Keanu Reeves (nie od początku zresztą). O ile też działanie Gorta w poprzednim filmie było raczej natury magicznej (nie wiadomo właściwie ani w jaki sposób unieszkodliwia broń żołnierzy zgromadzonych wokół spodka, ani jak później unieruchamia machiny), to tym razem jego konstrukcję i zasadę działania obmyślono całkiem interesująco.
A co z samym ultimatum? Nastąpiła pewna zmiana – nie ma mowy o agresji wobec siebie czy innych ras, jest mowa o agresji wobec własnej planety. Krótko mówiąc, przesłanie pacyfistyczne zostało zastąpione przez przesłanie ekologiczne. Taki już znak naszych czasów, w których żyjemy w ciągłym poczuciu zagrożenia efektem cieplarnianym. Można oczywiście mieć wątpliwości, czy ekologia to obecnie największy problem ludzkości, ale też – jeśli film ma być bardziej uprawdopodobniony w stosunku do pierwowzoru – łatwiej wyobrazić sobie Ziemian jako zagrożenie dla własnej planety niż dla bardziej rozwiniętych obcych cywilizacji.
Na razie piszę o w sumie pozytywnych elementach filmu, co więc poszło źle? Cóż, całościowe wykonanie. Film momentami jednak dość bezmyślnie kopiuje fabułę oryginału (przylatuje kosmita z robotem, zostaje postrzelony, trafia do szpitala, ucieka, zaprzyjaźnia się z samotną matką i jej synem, etc.), nie wnosząc do niej zbyt wiele poza wspomnianymi wcześniej zmianami. W ten sposób z jednej strony otrzymujemy dzieło przewidywalne dla każdego, kto zna głośny, bądź co bądź, oryginał, a z drugiej remake pozostaje filmem o niedzisiejszej strukturze, ale bez uroku starego kina. W efekcie obraz jest monotonny i momentami po prostu nudnawy.
Widzę, że nie podzielasz mego zdania...
Nowy film traci także siłę przesłania. Dzieło Roberta Wise’a z 1951 r. miało elementy rozrywkowe (choćby kultowy obecnie robot Gort), ale nikt nie miał wątpliwości, co jest głównym tematem filmu – zagrożenie, jakie sami dla siebie stanowimy. W nowym przypadku przesłanie jest przekazane mimochodem, wstydliwie, jakby miało usprawiedliwiać powstanie obrazu rozrywkowego z efektami specjalnymi, a nie dotrzeć jasno do odbiorcy. Założę się, że wielu widzów może w ogóle nie odnotować, dlaczego właściwie Klaatu ma wykonać swoją misje. Jedna króciutka rozmowa z naukowcem (całkiem fajnie prezentujący się John Cleese) wcale wiele nie klaruje. Do tego finalna wolta jest straszliwie naiwna i zupełnie nieprzekonująca.
Atutem remake’u miały być też efekty specjalne, jednak jak na dzisiejsze czasy wcale nie robią wielkiego wrażenia. Dwie kluczowe sceny to lądowanie kuli i początek niszczycielskiego działania Gorta. Żadna z nich nie wnosi nic nowego do zagadnienia efektów specjalnych, żadna nie wciska w fotel, żadna nie zapada na dłużej w pamięć. Pierwsza jest zbyt podobna do tego, co widzieliśmy już setki razy przy jakichś większych filmowych katastrofach, druga razi swą komputerową sztucznością.
W miarę bronią się odtwórcy głównych ról. O aktorstwie Keanu Reevesa od lat krążą dowcipy, ale przyznać należy, że z jego stałym wyrazem zadziwienia i zagubienia na twarzy idealnie nadaje się do roli kosmity w ludzkiej skórze. Smutna Jennifer Connelly jak zwykle doskonale odnajduje się w roli samotnej matki. Mała kreacja Johna Cleese’a to sympatyczna perełka. Po drugiej stronie należy jednak postawić dziecięcą rolę Jadena Smitha (który jest równie irytujący, jak w „
W pogoni za szczęściem”) i zupełnie nieszczęśliwy pomysł na postać graną przez Kathy Bates, która miała uosabiać całą amerykańską administrację. Rezygnacja z pokazania politycznego tła (nieodzownego chyba w przypadku pierwszego kontaktu z obcą cywilizacją) zapewne była uzasadniona ograniczeniem kosztów produkcji filmowej, ale z pewnością wpłynęła negatywnie na jej rozmach.
Rozmach, którego w opowieści o pierwszym kontakcie i zagrożeniu całej planety nie powinno zabraknąć. Tymczasem otrzymaliśmy w gruncie rzeczy dramat rozpisany na trzy osoby, ze śladowymi ilościami taniej filozofii i takimi sobie efektami wizualnymi. Remake, w którym nawet tytułowa scena wygląda na doklejoną kompletnie bez sensu i na siłę, byle tylko uzasadnić, że film może nosić miano „Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia”. Chyba lepiej nie tracić czasu na seans i ponownie obejrzeć pierwowzór.
PS. Na szczęście nie zabrakło kultowych słów „Klaatu barada nikto”, którymi w pierwowzorze można było powstrzymać Gorta przed zniszczeniem Ziemi. Odkrycie, w którym momencie nowego filmu padają, to zabawa dla spostrzegawczych.
1) No, oprócz samolotów i urządzeń szpitalnych, aby nie było ofiar. Niemniej nic nie jest powiedziane o wentylatorach w kopalniach i tym podobnych użytecznych dla zdrowia przyrządach.