Jednooki, jednoręki
[Bryan Singer „Walkiria” - recenzja]
Sylwetka Clausa Philippa Marii Schenka Grafa von Stauffenberga jest w tym niedoskonałym i wybrakowanym zbiorze herosów egzemplarzem wyjątkowym – szlachcic z szacownego rodu pozowany na rycerza toczka w toczkę takiego, jak ze znanego propagandowego nazistowskiego plakatu. Tymczasem z tego, co o tym człowieku wiadomo, cele postawione przez Hitlera, gdy rozpoczynało się parcie Niemiec na wschód (Anschluss Austrii, zajęcie Sudetenlandu, potem samych Czech), uważał on za słuszne i w pełni je popierał. Był jednym z wielu, którzy na początku dali się Hitlerowi porwać i uwierzyli w głoszone przezeń idee mające doprowadzić do powstania wspaniałej, lśniącej Tysiącletniej Rzeszy (tak samo stało się z Erwinem Rommlem czy z Heinzem Guderianem, by sięgnąć po nazwiska z wyższej półki). W skierowanym do żony po roku 1939 i po Polskim Wrześniu liście, opisując nowo zdobytą przez III Rzeszę prowincję, von Stauffenberg stwierdza bez żadnych owijaczy:
„Ludność to niesłychany motłoch, tak wielu Żydów i mieszańców. To lud, który czuje się dobrze tylko pod batem. Tysiące jeńców wojennych posłuży nam dobrze w pracach rolniczych.”
Zmiana jego poglądów i stosunku do Hitlera nastąpiła według tego samego wzorca, co u wszystkich innych „bohaterów”: nie z powodów moralnych rozterek i szokujących faktów na temat działań SS w stosunku do ludności podbijanych krajów, lecz dlatego, że Niemcy zaczęły przegrywać starcia na poszczególnych frontach i coraz wyraźniejsza stawała się perspektywa kompletnego wyniszczenia zarówno armii, jak i narodu – szczególnie wojna ze Związkiem Radzieckim, którą Hitler rozpętał przy sprzeciwie właściwie wszystkich członków sztabu, upiorne doświadczenia Wehrmachtu podczas zetknięcia z surową rosyjską zimą, wreszcie przegrana w bitwie uważanej za największe starcie pancerne w dziejach i punkt zwrotny wojny, 5 lipca 1943 roku na Łuku Kurskim, kiedy to Niemcy bezpowrotnie utracili inicjatywę strategiczną, zaczęła skutkować coraz szerszym sprzeciwem i oporem kręgów dowódczych. To może wystarczy, by buntowników uznawano w Niemczech za herosów. Obiektywne miary każą podchodzić do nich ze znacznie mniejszą estymą.
W tym w sumie dość dobrze wykonanym dramacie wojennym, skupionym właściwie wyłącznie na przebiegu zamachu i rozmaitych problemach z tym związanych, a później na próbach opanowania pojawiającego się w ślad za nim chaosu, wskazałbym trzy poważne mankamenty:
Na myśl o mankamencie pierwszym, przypomina mi się inny film z Tomem Cruisem w roli głównej, „Mission Impossible 2”, gdzie pada bardzo trafne spostrzeżenie: „Every search for a hero must begin with something that every hero requires – a villan.”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy tyle, że bohatera docenia się tylko wtedy, kiedy staje on naprzeciw odpowiednio odstręczającego złoczyńcy. Jeszcze kilka lat temu zarzut, że w „Walkirii” zaniedbano pokazania Złego, uznałbym za zawracanie głowy, twierdząc, że każdy normalny człowiek ma pełną świadomość, co się działo podczas II wojny światowej, kto ją rozpętał, kto jest winnym, a kto ofiarą, i tak dalej. I nawet jeśli nie zdobył tej wiedzy dzięki szkolnej edukacji, to przynajmniej wyniósł ją z gier takich jak „Call of duty” czy „Medal of honor”. Dzisiaj ten – oczywisty, zdałoby się – pogląd mam już zrewidowany. Niestety, również największy koszmar XX wieku blaknie, traci wyrazistość. Coraz więcej ludzi tworzących target dla takich filmów jak „Walkiria”, zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, ma problemy z odtwarzaniem podstawowych faktów. Z tego też powodu od filmów tego rodzaju wymagam kompletności – no trudno. „Walkiria” jej nie ma. W zasadzie nie wiadomo, po kiego czorta grupka oficerów czepia się tego starszego, wąsiatego, przygarbionego już pana, który mówi cichym głosem i potrafi pięknie mówić o Wagnerze.
Drugi to niekompletność wizji spisku, a w szczególności represji, które wybuchły po nieudanym zamachu w Wilczym Szańcu. Na samym początku pojawia się postać Hansa Ostera, ale tylko przywołana w rozmowie – dowiadujemy się, że aresztowało go Gestapo – którego miejsce w gronie spiskowców zajął właśnie von Stauffenberg. Nie ma śladu informacji, że generał Hans Oster był oficerem Abwehry, bardzo bliskim współpracownikiem Wilhelma Canarisa, człowieka, który bodaj najwcześniej, jeszcze przed wybuchem wojny, próbował nakłonić zachodnie państwa do poparcia jego zamiarów wyeliminowania Hitlera i pozbawienia go władzy. Człowieka, który przebrnął cało przez najrozmaitsze zagrożenia, jakie stawiali przed nim twórca partyjnego wywiadu SD (Sicherheitsdienst) Reinhard Heydrich i jego bliski współpracownik Walter Schellenberg. Człowieka, który był twórcą zakonspirowanej organizacji o nazwie Schwarze Kapelle (Czarna Orkiestra), mającej na celu obalenie Hitlera, i który, nim go po majowym zamachu powieszono jak wszystkich innych, zdołał przekazać sąsiadowi z celi swoje personalia i prośbę o kontakt z rodziną, wystukując łyżką wiadomość kodowaną alfabetem Morse’a.
Nie ma również ani słowa o tym, że jedną z konsekwencji nieudanego zamachu na Hitlera była śmierć bodaj największego i najzdolniejszego dowódcy, jaki kierował niemieckimi armiami, „Lisa Pustyni”, głównodowodzącego słynnym Afrika Korps marszałka polnego Erwina Rommla. Jego udział w spisku nie był czynny i choć solidaryzował się on z działaniami zamachowców, nie było na to żadnych dowodów. Jednak fala wściekłości, jaka ogarnęła samego Hitlera i Gestapo, zmiotła również jego, czego powodem było niewątpliwie to, że feldmarszałek nie krył krytycyzmu wobec całej sytuacji, w jakiej znalazły się niemieckie wojska (w sposób szczególny rozżaliło go to, że Hitler porzucił Korpus Afrykański bez zaopatrzenia i szans na przetrwanie, a jego samego skierował do dowodzenia obroną Wału Atlantyckiego – zresztą nikt nie słuchał jego ostrzeżeń o fatalnym stanie umocnień Wału Atlantyckiego ani próśb o przerzucenie tam dywizji pancernych stojących pod Paryżem, co skończyło się udanym dla aliantów desantem na francuskich plażach w Normandii).
Trzeci mankament jest dość drobny, zostawiłem go na koniec. Chodzi mi o coś, co nie jest zbyt ewidentne, ale zgrzyta. Otóż w kraju, gdzie na każdym kroku czyhali donosiciele Gestapo, gdzie za byle drwinę czy kawał czasami lądowało się w obozie koncentracyjnym, nasi spiskowcy otwartym tekstem formułują wypowiedzi w zasadzie wprost zachęcające do buntu przeciwko Hitlerowi w obecności szeregowych żołnierzy (jak na początku filmu czyni przebywający w Afryce von Stauffenberg), albo idąc pełnym postronnych ludzi korytarzem opowiadają sobie, dlaczego umieszczona w samolocie Hitlera bomba nie wybuchła. Nigdy nie uczestniczyłem w żadnym spisku, ale obawiam się, że więcej racji miały trzy małpki stojące na biurku Canarisa: jedna zasłaniała oczy, druga uszy, trzecia usta.
Wielkim plusem „Walkirii” jest natomiast dość dobre uchwycenie tego, jak piekielnie trudną rzeczą jest organizacja spisku, jak łatwo rozłazi się on w szwach z byle powodu (celnie i z ironią zauważa to generał Beck: „Proszę pamiętać, że to operacja wojskowa. Nic nie idzie zgodnie z planem.”). Niekompletnie sporządzona bomba (tylko jeden zamiast dwóch ładunków), drewniany barak z oknami zamiast podziemnego bunkra z grubymi, kumulującymi uwolnioną przez wybuch niszczycielską energię ścianami, teczka z bombą przestawiona spod fotela Hitlera pod masywną dębową podporę stołu, opóźnione o trzy godziny rozpoczęcie operacji „Walkiria” (mobilizacji wojsk rezerwy, które miały dokonać masowych aresztowań wśród kadry SS i Gestapo), najrozmaitsze scysje i przepychanki pomiędzy spiskowcami (niektórych w kluczowym momencie sparaliżował strach, uparcie domagali się potwierdzenia śmierci Hitlera, co było niemożliwe wskutek przerwania łączności z Wilczym Szańcem – zresztą przez samych spiskowców dokonanego). Kapitalne studium chaosu i tego, jak misterne plany potrafią zniweczyć kompletne drobiazgi. Powinno to zadziałać trzeźwiąco na wyznawców spiskowej teorii dziejów, według których możliwa jest kontrola i reżyserowanie wszystkiego. Nie zadziała oczywiście, ale powinno.
Co na zakończenie? No cóż, w rozmaitych książkach można wyczytać, że alianci wielokrotnie odmawiali antyhitlerowskiej opozycji poparcia dla prób przejęcia władzy, kalkulując, że niemiecka armia dowodzona przez Hitlera jest znacznie mniej groźniejsza niż gdyby nią dowodził ktokolwiek inny. Jeśli to prawda, to z punktu widzenia walczącego z Niemcami świata chyba dobrze się stało, że zamach Stauffenberga się nie powiódł. Bo nie tylko dowodzenie pozostało w rękach coraz bardziej schorowanego i furiackiego Führera, ale fala terroru po zamachu zmiotła wielu utalentowanych i dobrych oficerów, jak choćby wspomnianego Erwina Rommla. W jakimś sensie powtórzył się scenariusz przed laty wypichcony przez SD, która przy użyciu fałszywych dokumentów sprowokowała Stalina do zabicia bardzo utalentowanego dowódcy, marszałka Michaiła Tuchaczewskiego. Historia bywa złośliwa.
A co do spiskowców, których chwałę dzisiaj się głosi w Niemczech, honorując ich między innymi takimi filmami, szczerze wątpię, czy któregokolwiek z nich zesłane przez Odyna walkirie poniosły na swych skrzydłach…