Czerwcowa edycja naszego cyklu jest nieco uboższa, najwyraźniej część redakcji dała się porwać piłkarskim emocjom i miała mniej czasu na lekturę…
Esensja czyta: Czerwiec 2012
[ - recenzja]
Czerwcowa edycja naszego cyklu jest nieco uboższa, najwyraźniej część redakcji dała się porwać piłkarskim emocjom i miała mniej czasu na lekturę…
To nie jest biografia Einsteina, choć zawiera pewne jej elementy. Pracę Michio Kaku można zdefiniować jako spojrzenie na świat z punktu widzenia wielkiego uczonego, którego poglądy stara się przybliżyć czytelnikowi. Największy nacisk kładzie na teorię względności oraz zunifikowaną teorię pola. Trzeba jednak zaznaczyć, że Kaku nie pisze dla czytelnika niewyrobionego, stąd nie warto swojej przygody z literaturą popularnonaukową o fizyce (tak kwantowej, jak i klasycznej) zaczynać od „Kosmosu Einsteina” właśnie. Autor nie poświęca zbyt wiele miejsca na tłumaczenie samych teorii, bardziej skupiając się na tym, jaki miały one wpływ na prace innych naukowców – współczesnych Einsteinowi, ale też jego następcom. Pod tym względem książkę można traktować jako interesujące uzupełnienie omawianego przeze mnie „
Kwantowego świata” Manjita Kumara. O ile jednak tamta pozycja była bardziej przystępna dla średnio zorientowanego w temacie odbiorcy, o tyle główną przewagą „Kosmosu…” są fragmenty poświęcone np. teorii strun. Ale nie tylko – Einstein widziany oczami Kaku (i z pewnością nie tylko jego) jawi się jako naukowiec, którego prace legły u podstaw wielu dalszych badań i wciąż oddziaływają z wielką siłą, nierzadko okazując się proroczymi.
Joanna Kapica-Curzytek [100%]
Trawa śpiewa” to debiutancka powieść Doris Lessing z 1949 roku i już tutaj można zauważyć wszystkie zalety jej pisarstwa: przenikliwość psychologiczną i umiejętność takiego spojrzenia w głąb ludzkiej natury, że nikogo nie pozostawia to obojętnym. Połowa XX wieku, egzotyczna sceneria Afryki Południowej. Główna bohaterka książki Mary Turner, to żona farmera, uosabiająca wszystkie ówczesne przywary „białego” społeczeństwa, w którym o wartości człowieka decyduje kolor skóry. Między Mary a jej służącym Mozesem rozgrywa się dramat, pełen opisanych po mistrzowsku, subtelnych półcieni. Dochodzi do tragicznego finału. Lessing w przejmujący sposób prowokuje do zadania ważnych pytań: czy obce sobie kultury muszą być skazane na konflikt? Jak wziąć w obronę marginalizowanych i wykluczanych? W chwili wydania powieść Lessing była tak nowatorska, że aż wywrotowa, bo wtedy jeszcze konserwatywna i skostniała brytyjska społeczność odmawiała człowieczeństwa rodzimym mieszkańcom Afryki i nikt nie podejmował jakichkolwiek prób porozumienia. „Trawa śpiewa” to nie tylko przenikliwa socjologiczna diagnoza, dokonana w artystycznej formie, ale także doskonały literacki portret samej Mary, niespełnionej życiowo kobiety, tkwiącej w małżeństwie z przypadku z mężem-nieudacznikiem. Na szczególną uwagę zasługuje niebanalna, absorbująca czytelnika od pierwszych stron, konstrukcja powieści.
Zaskakująco dobra książka. Piszę – zaskakująco, bo do prozy Mankella straciłam swego czasu serce, gdy okazało się, że autora bardziej niż kryminał interesują kwestie społeczne. Dziś nie żałuję odnowionej znajomości ze szwedzkim pisarzem. W „Nim nadejdzie mróz” na szczęście dominuje wątek detektywistyczny, intryga poprowadzona została zgrabnie, a córka Wallandera całkiem nieźle sprawdza się jako główna bohaterka (przynajmniej nie jest takim ponurakiem, jak jej ojciec). Poza tym sporo tu melancholii związanej z przemijaniem, śmiercią czy straconymi szansami – cóż, skandynawskie kryminały nigdy raczej nie były optymistycznymi lekturami. Można narzekać na pewne elementy intrygi, np. metody działania wspomnianej w blurbie sekty są raz, że bardzo chaotyczne, a dwa, dość bezsensowne (z drugiej strony, czy po fanatykach religijnych należy spodziewać się logiki?), wady jednak blakną w zestawieniu z faktem, że powieść tak wciąga, iż bez trudu można przeczytać ją w jeden dzień, co sama wypróbowałam.
Zaskakująco dobra książka. Ale nie dlatego, że nie podobał mi się któryś z wcześniejszych „wallanderów”. Wprowadzając Lindę Wallander jako główną bohaterkę, Mankell nie tylko zmienił zamienił Kurta na „nowszy model” – wprowadził także do tekstu nową perspektywę, spojrzenie osoby mającej ze starzejącym się detektywem wiele wspólnej historii, ale patrzącej na nią zupełnie odmiennie. Wspomnienia Lindy z czasów dzieciństwa i okresu małżeństwa Kurta z Moną rzucają zupełnie nowe światło na przeszłość szwedzkiego policjanta i przypominają, że dotychczasowe powieści były „his-story” – widzieliśmy Kurta jego oczami, jego zmartwienia i wspomnienia decydowały o naszej wizji. A jego córka pamięta co innego, inaczej ocenia i wspomina to, co jej ojciec zdążył wyprzeć. Jego napady zniecierpliwienia i złości zyskują mroczniejszą otoczkę, gdy po raz pierwszy autor ukazuje, jak wskutek nich cierpiały żona i córka. Ta przemiana Wallandera, dokonana tylko metodą reminiscencji była dla mnie ciekawsza niż intryga terrorystyczno-kryminalna. Tak czy inaczej, warto.
Znowu Barcelona, znowu tajemnice z przeszłości – wszystko jednak bledsze i bardziej nijakie niż w „Cieniu wiatru” czy „Grze anioła”. Intryga jest prościutka, tajemnic wcale nie tak dużo, a te, które są, nie ciekawią jakoś szczególnie, zaś zamiast napięcia czy grozy mamy tu banalne sceny obyczajowe w rodzaju małżeńskich niesnasek czy budowania bożonarodzeniowej szopki. Cóż, do pewnego stopnia można to usprawiedliwić faktem, że „Więzień nieba” sprawia wrażenie zaledwie wstępu do „właściwej” intrygi (będą zapewne dalsze tomy), widać jednak też coraz wyraźniej, że Zafónowi niełatwo przyjdzie powtórzenie sukcesu, jakim był „Cień wiatru”. „Więzień nieba” nie jest książką złą, czyta się go dobrze i bez znużenia, po lekturze pojawia się jednak pytanie: po co właściwie? Bo to czytadło jakich wiele, ani specjalnie lepsze ani gorsze, nie wiem więc, czy jest sens czekać na dalsze części.
Na warszawskim Grochowie spędziłem pierwsze 23 lata mego życia, w jakiś sposób sięgałem więc po małą książeczkę Stasiuka, by zderzyć własne wspomnienia z tymi autora. Zderzenia jednak nie było – choć nazwy ulic znane, miejsca łatwo identyfikowalne, to jednak wspomnienia rozbieżne. Cóż, z jednej strony jest tu paroletnia różnica, z drugiej troszkę inne rejony Grochowa nas dotyczyły. Ale to w gruncie rzeczy nieistotne, bo „Grochów” (i trzy pozostałe, krótsze opowiadanka z tego zbioru) to przede wszystkim przejmujące, osobiste, pięknie napisane traktaty o przemijaniu i śmierci. Przejmujące – bo w żaden sposób nie zbliżające do akceptacji nieuchronnego, wyrażające nieusuwalne poczucie straty po tych, którzy już odeszli i pozostawiające czytelnika z egzystencjalnym niepokojem. Lektura w sam raz dla czterdziestolatków z kryzysem wieku średniego. Nie wyjdą z niej pokrzepieni, ale raczej z poparciem i potwierdzeniem własnych lęków.
Mam taką dziwną cechę, że lubię czytać książki o piłkarzach. Nie te pseudobiograficzne, a w rzeczywistości promocyjne, przedstawiające w świetlanych barwach współczesnych herosów stadionów, ale te prawdziwe, pokazujące jakże częste zjawisko zderzenia boiskowego geniuszu z życiową nieporadnością (powiedzmy sobie to szczerze, wcale nie znajdziemy wielu piłkarzy, którzy potrafią sobie jakoś radzić po zakończeniu kariery). Kazimierz Deyna, człowiek niegdyś uważany za najlepszego pomocnika świata, któremu system PRL-owski odmówił zagranicznego wyjazdu w najlepszej formie, wypuszczając za późno i do niewłaściwego klubu, człowiek, który emerytury piłkarskiej doczekał w Stanach, by, nie mając pojęcia co na niej robić, zabić się w stanie nietrzeźwym na amerykańskiej autostradzie, będzie doskonałą ilustracją zjawiska. Książka jednego z najlepszych polskich dziennikarzy piłkarskich, człowieka, który Deynę znał, jest rzeczowa, zawiera wiele mało znanych faktów i ciekawostek, dość obszernie pokazuje meandry życiowe bohatera, ale chyba nie potrafi pokazać na czym w pełni polegał piłkarski geniusz Deyny, a niektóre okresy, choćby ten związany z mistrzostwami z 1974 roku potraktowane są zbyt zdawkowo. Ale i tak to poruszający zapis pogmatwanego życiorysu.
![koniec](/img/i_koniec.gif)