Prawdopodobnie „Fabrykantka aniołków”, ósma część sagi o perypetiach funkcjonariusza policji z Fjällbacki Patrika Hedströma i jego małżonki, pisarki Eriki Falck, nie będzie finałową odsłoną cyklu. Na razie jednak wielbiciele Camilli Läckberg muszą uzbroić się w cierpliwość, bo to ostatnia z dotychczas wydanych w ojczyźnie autorki (i przetłumaczonych na język polski) powieści. Niestety, jedna ze słabszych w bibliografii Szwedki.
Sumienie starego policjanta
[Camilla Läckberg „Fabrykantka aniołków” - recenzja]
Prawdopodobnie „Fabrykantka aniołków”, ósma część sagi o perypetiach funkcjonariusza policji z Fjällbacki Patrika Hedströma i jego małżonki, pisarki Eriki Falck, nie będzie finałową odsłoną cyklu. Na razie jednak wielbiciele Camilli Läckberg muszą uzbroić się w cierpliwość, bo to ostatnia z dotychczas wydanych w ojczyźnie autorki (i przetłumaczonych na język polski) powieści. Niestety, jedna ze słabszych w bibliografii Szwedki.
Camilla Läckberg
‹Fabrykantka aniołków›
Camilla Läckberg reklamowana jest przez Czarną Owcę (swojego polskiego wydawcę) jako najlepiej sprzedająca się na świecie – po Stiegu Larssonie i jego „Millennium” – skandynawska autorka kryminałów. Fakt ten dziwić nie powinien, bo przecież także w Polsce książki trzydziestoośmioletniej pisarki rodem z Fjällbacki trafiają na szczyty list bestsellerów. Interesujące może być jednak, że zawdzięczają to przede wszystkim właściwości, która od jakiegoś czasu coraz bardziej irytuje zaprzysięgłych fanów tego typu literatury (o czym można się przekonać, studiując fora internetowe) – „zharlequinieniu” fabuły. „Winę” za to ponosi główna bohaterka cyklu, Erika Falck, którą Läckberg uczyniła matką obecnie już trojga dzieci – czteroletniej Mai oraz rocznych bliźniaków Noela i Antona. Tym samym wprowadziła na karty swoich dzieł problemy i dylematy zazwyczaj nieobecne w powieściach detektywistycznych. Owszem, ktoś może uznać, że dzięki temu intryga zyskała na wiarygodności, wszak każdy z nas nosił kiedyś pieluchy, które trzeba mu było wymieniać, ale jednocześnie wprowadziło to pewien denerwujący dysonans. Z jednej strony bowiem autorka raczy nas mrocznymi (i niejednokrotnie makabrycznymi) tajemnicami z przeszłości, z drugiej natomiast każe uczestniczyć w tak przyziemnych czynnościach, jak karmienie dzieci i wymyślanie dla nich kolejnych absorbujących ich uwagę zabaw. „Fabrykantka aniołków” bije pod tym względem prawdziwe rekordy.
A szkoda, bo punkt wyjścia był wielce obiecujący. Otóż pewnego dnia niespełna czterdziestoletnia Ebba Stark (ekonomistka, pracująca do niedawna w urzędzie skarbowym w Göteborgu) wraz z mężem Mårtenem wraca do miejsca, w którym przyszła na świat i spędziła pierwszy rok życia – do starego domu na wysepce Valö niedaleko wybrzeża Fjällbacki. Po odremontowaniu pragną otworzyć w nim pensjonat, co ma się stać odtrutką na osobistą tragedię, jaką Starkowie przeżyli kilka miesięcy wcześniej – śmiertelny wypadek syna. Pojawienie się Ebby zaskakuje mieszkańców i jednocześnie przypomina im o spowitym już mgiełką dziejów dramatycznym wydarzeniu z przeszłości. Ojciec pani Stark, Rune Elvander, prowadził na wyspie szkołę dla nastoletnich chłopców z bogatych domów; placówka słynęła z dyscypliny i surowego wychowania. Wraz z dyrektorem mieszkali w niej również członkowie jego rodziny: druga – znacznie od niego młodsza – żona Inez i czworo dzieci: Claes, Annelie i Johan z pierwszego oraz najmłodsza, zaledwie kilkumiesięczna, Ebba z drugiego małżeństwa. Elvander znany był ze srogości nie tylko wobec swoich wychowanków i współpracowników (dwóch nauczycieli), ale także najbliższych, co prowadziło do licznych konfliktów. I oto w Wielką Sobotę 1974 roku rodzina Runego nagle zniknęła, pozostawiając w jadalni niedojedzony obiad i… rozpłakaną najmłodszą latorośl.
O zdarzeniu policja została powiadomiona telefonicznie przez anonimowego informatora. Na Valö udał się wówczas, wraz ze swoim kolegą z posterunku w Tanumshede, po dziś dzień pracujący tam Gösta Flygare. Poszukiwania nie dały żadnych rezultatów, świadków zniknięcia nie było. Jedyni pozostający w tym czasie na wyspie wychowankowie szkoły Elvandera – pięciu niesfornych chłopców, których rodzice woleli w czasie przerwy świątecznej trzymać z dala od domu – wyprawili się łodzią na ryby i niczego nie widzieli ani nie słyszeli. Minęły lata, a zagadka pozostała nierozwiązana. Trudno się więc dziwić, że po powrocie Ebby do domu, w którym miał miejsce ów dziwny incydent, na nowo odżyły domysły i plotki. Tym bardziej że krótko po rozpoczęciu remontu i zerwaniu podłogi w jadalni Mårten znajduje wielką dziurę, a w niej ciemną plamę krwi; technicy kryminalistyczni wyciągają z niej jeszcze łuskę po pocisku. Jednocześnie ktoś zaczyna polować na panią Stark – najpierw próbuje w środku nocy podpalić dom, a gdy to nie przynosi skutku, strzela do niej. Na szczęście nie trafia. Kiedy jednak okazuje się, że strzelano z tej samej broni, która prawdopodobnie została użyta także kilkadziesiąt lat wcześniej, Patrik Hedström zyskuje pewność, że klucza do rozwiązania zagadki trzeba szukać w przeszłości. Pomaga mu w tym bardzo aktywnie, dręczony wyrzutami sumienia, Gösta; do śledztwa, co prawda nieoficjalnie i bez wiedzy męża, włącza się też Erika. Choć znacznie lepiej byłoby – i dla dochodzenia, i dla czytelników – aby trzymała się od całej sprawy z daleka.
Tworząc ośmiotomową, przynajmniej do tej pory, sagę o Hedströmie i Falck, Läckberg przeżywała wzloty („
Kaznodzieja”, „
Kamieniarz”) i upadki („
Ofiara losu”). „Fabrykantkę aniołków” trzeba, niestety, zaliczyć do drugiej kategorii. I nie tylko z powodu coraz bardziej drażniącej postaci Eriki, na którą pisarka zwyczajnie nie ma już chyba pomysłu, ale także dlatego, że po raz pierwszy szwedzkiej autorce nie udało się w atrakcyjny (lub jedynie tylko interesujący) sposób pożenić mrocznej tajemnicy z przeszłości (związanej z przodkami Ebby) z wydarzeniami jak najbardziej współczesnymi. Mamy tu raczej do czynienia z dwiema biegnącymi równolegle historiami, których wspólnym mianownikiem Läckberg na siłę czyni panią Stark. A dorzucanie jeszcze do tego wątków politycznych, związanych z zagrożeniem ze strony organizacji pronazistowskich sprawia wrażenie rozpaczliwej próby ratowania pękającej w szwach i rozłażącej się na boki fabuły. Jedyne, co w tej odsłonie cyklu pisarce się naprawdę udało, to postać Gösty. Do tej pory nie mógł on liczyć z jej strony na dobry piar; był przedstawiany jako leniący się safanduła, któremu praca policjanta przeszkadza w realizacji marzeń związanych z uczestnictwem w turniejach golfa. Aż tu nagle wyrasta na jednego z najważniejszych – i, co istotne, pozytywnych – bohaterów książki. Pokazuje swoje ludzkie oblicze. Ważne jednak, że przemiana ta dokonuje się w sposób jak najbardziej logiczny i uzasadniony, ba! przy wtórze wielu wzruszających wspomnień. Dobrze jest czasami dać się „podgryźć” swemu sumieniu.