Ustaliliśmy już, że opublikowana w 1958 roku powieść „Czarny mercedes” otworzyła nowy rozdział w karierze literackiej Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. Od tamtej pory głównym bohaterem jego „powieści milicyjnych” stał się porucznik – a potem kapitan, a nawet i major – Stefan Downar. W „Siedmiu kanarkach Maurycego” ten sympatyczny i inteligentny funkcjonariusz MO również się pojawia. Choć każe na siebie bardzo długo czekać.
PRL w kryminale: Kanarki nie lubią cyjanku
[Zygmunt Zeydler-Zborowski „7 kanarków Maurycego” - recenzja]
Ustaliliśmy już, że opublikowana w 1958 roku powieść „Czarny mercedes” otworzyła nowy rozdział w karierze literackiej Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego. Od tamtej pory głównym bohaterem jego „powieści milicyjnych” stał się porucznik – a potem kapitan, a nawet i major – Stefan Downar. W „Siedmiu kanarkach Maurycego” ten sympatyczny i inteligentny funkcjonariusz MO również się pojawia. Choć każe na siebie bardzo długo czekać.
Zygmunt Zeydler-Zborowski
‹7 kanarków Maurycego›
„
Czarny mercedes” ukazał się w formie książkowej w 1958 roku w poczytnej serii Iskier „Klub Srebrnego Klucza”. To z jej kart czytelnicy poznali porucznika Stefana Downara – dzielnego funkcjonariusza Milicji Obywatelskiej, służącego w tej formacji od końca drugiej wojny światowej. Downar zaskarbił sobie sympatię wielbicieli powieści sensacyjnych i detektywistycznych. Nie był bowiem sztywnym „gliniarzem”, operującym na każdym kroku komunistyczną nowomową. Interesowały go – ba! czasami nawet wpędzały w poważne tarapaty – piękne kobiety, a wśród znajomych miał nawet zatwardziałych przestępców i wrogów ustroju. Jakże więc go nie lubić? Tym bardziej mógł dziwić fakt, że kolejne powieści, w jakich Zygmunt Zeydler-Zborowski wykorzystał postać Downara, pojawiały się nie na półkach książkowych, ale w… gazetach, gdzie drukowano je w odcinkach. Tak było chociażby z opublikowanym na przełomie lat 1958/1959 „
Szlafrokiem barona Boysta”, jak i z „Siedmioma kanarkami Maurycego”. Oba dzieła wydano w formie książkowej dopiero pół wieku po pierwodruku.
„Siedem kanarków Maurycego” początkowo poznali jedynie czytelnicy „Kuriera Polskiego” i – z lekkim poślizgiem – jego regionalnej, bydgoskiej mutacji, czyli „Ilustrowanego Kuriera Polskiego” (po piętnastu latach, jak podają autorzy strony internetowej http://www.gazetowce.klubmord.com/, sięgnęły po tę historię jeszcze „Nowiny Rzeszowskie”). Ostatni odcinek „Szlafroka…” pojawił się w osiemdziesiątym numerze „Kuriera Polskiego” z 1959 roku, a już w sto czterdziestym siódmym rozpoczęto druk „Kanarków…” (zakończono natomiast w dwieście trzydziestym piątym). Trzeba przyznać, że Zeydler-Zborowski należał do pracowitych twórców. Po lekturze obu powieści można jednak odnieść wrażenie, że kiedy autor oddawał redaktorom „Kuriera” pierwszą z nich – była ona już skończonym dziełem; tymczasem struktura drugiej sugeruje, że powstawała ona w dużej mierze na gorąco, choć niekoniecznie z dnia na dzień. Świadczyć o tym mogą przeskoki fabularne i dominacja w poszczególnych fragmentach różnych bohaterów.
Jak to rozumieć? Otóż mniej więcej do połowy główną rolę odgrywa sympatyczny student Politechniki Warszawskiej Maurycy Łosiński (przez kolegów nazywany Borsukiem), by potem nagle zniknąć. Tym samym ustępuje on miejsca dwóm kapitanom Milicji Obywatelskiej – Karolowi Walczakowi i Stefanowi Downarowi (tak, tak, awansował!). Ale też, trochę jak królik z kapelusza, Łosiński pojawia się ponownie w samym finale. Po drodze w odmętach ginie gdzieś także – mam nadzieję, że nie dosłownie – eksdziewczyna Maurycego, studentka Joanna Skulska, która przez pewien czas ma istotny wpływ na rozwój fabuły. A gdy docieramy do końca intrygi, nie wiemy nawet, co się z nią stało. Gdyby powieść powstawała według ściśle określonego planu i pisana była „za jednym zamachem”, prawdopodobnie nie byłoby w niej takich wpadek konstrukcyjnych. Co ciekawe, z biegiem czasu zmienia się również charakter „Siedmiu kanarków Maurycego”, które ewoluują od dość frywolnej obyczajowo opowieści młodzieżowej do ponurego kryminału, w którym roi się od wyjątkowo podłych typów.
Ale po kolei… Tytułowy bohater to postać dość specyficzna. Co zresztą można zrozumieć, biorąc pod uwagę to, jak Zeydler-Zborowski przedstawia jego ojca. Łosiński senior miał bowiem być dziwakiem i marzycielem, który po ukończeniu studiów filozoficznych zapragnął odciąć się od świata, został więc leśnikiem i zamieszkał z rodziną w lesie. Jego syn od najmłodszych lat był szkolnym popychadłem, nad którym znęcały się inne dzieci. Wyprawa do Warszawy na studia była więc dla niego szansą rozpoczęcia nowego rozdziału w życiu. Lecz i tu szybko zaczęto się z niego naśmiewać i wyszydzać. Maurycy uważany jest za ofermę i życiową ciamajdę, za człowieka naiwnego i odrealnionego. Jeśli coś może mu się nie udać – to na pewno się nie uda! Również w sprawach damsko-męskich. Jego pierwsza dziewczyna okazała się ladacznicą i złodziejką, druga natomiast – wspomniana już wcześniej Joanna – zdradziła go z najbliższym przyjacielem. I od tego właśnie wydarzenia rozpoczyna się akcja „Kanarków…”. Pewnego listopadowego wieczoru Łosiński umawia się z narzeczoną na wyjście do kina. Kiedy ta się nie pojawia, rezygnuje z seansu i wraca do swego mieszkania na strychu zrujnowanej kamienicy, gdzie zastaje Joannę z Krzysztofem Wajchertem w łóżku.
Krzysztof również jest studentem, ale Akademii Sztuk Pięknych. Po kłótni ze swoim ojcem, znanym architektem i budowlańcem, oraz jego nową żoną wyprowadza się z domu i zatrzymuje u Maurycego na poddaszu. Na kilka dni. Ale mija rok i wcale nie zamierza się wyprowadzić. Więcej nawet, podrywa dziewczynę przyjaciela, nie mając z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Łosiński reaguje w typowy dla siebie sposób – zamiast wyrzucić na pysk wiarołomnego przyjaciela i przy okazji narzeczoną, sam postanawia się wyprowadzić. Zabierając ze sobą odziedziczone po poprzednim właścicielu mieszkania kanarki. Noc spędza u swojej koleżanki z uczelni, Teresy, córki profesora Kozieskiego. Jest to o tyle istotne, że właśnie ta noc zmienia dotychczasowe życie Maurycego w piekło (chociaż i wcześniej przecież nie było mu łatwo). Jeszcze przed świtem budzą go głosy dochodzące z gabinetu gospodarza, a zaraz potem przy jego łóżku pojawia się sam profesor, który ma nietypową jak na tę porę dnia prośbę. Chce, aby student pojechał pod wskazany adres i oddał list. Łosiński spełnia jego prośbę – tym samym trafia do pustej willi na Żoliborzu, gdzie w jednym z pokojów znajduje zasztyletowanego… Krzysztofa Wajcherta.
Trzeba przyznać, że początek jest dość karkołomny i mało wiarygodny fabularnie. Nawet biorąc pod uwagę naiwność głównego bohatera… Na szczęście kilka rozdziałów dalej, kiedy pojawiają się nowe wątki i kolejni bohaterowie, w tym przede wszystkim Downar i Walczak, całość zaczyna nabierać sensu. Tak jakby dopiero za sprawą sprowadzenia na karty powieści dobrze sobie znanych funkcjonariuszy MO Zeydler-Zborowski wszedł wreszcie na pewny dla siebie grunt. Niestety, pod koniec, gdy pisarz znów przekazuje inicjatywę w ręce Maurycego, na powrót robi się mniej realistycznie. W ogólnym rozrachunku jednak powieść się broni, chociaż na tle „
Czarnego mercedesa” i „
Szlafroka barona Boysta” wypada mimo wszystko słabiej. Ma bowiem większość wad typowego „gazetowca” (zachwiana konstrukcja, pojawiające się i znikające wątki oraz bohaterowie, miejscami zbytnia rozwlekłość, w innych zaś momentach zaskakująca zwięzłość). Gdyby nie wrodzony talent literacki autora, który pomaga mu ostatecznie uniknąć mielizny, nie byłoby nawet warto po półwieczu o „Siedmiu kanarkach Maurycego” wspominać.