PRL w kryminale: Trzej przyjaciele z wojska: literat, agent i kombinator [Zygmunt Zeydler-Zborowski „Spotkanie w Montevideo” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Początkowo nie miałem zamiaru omawiać gazetowej powieści „Spotkanie w Montevideo” Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego w cyklu „PRL w kryminale”. Po paru latach zmieniłem jednak zdanie. Wszak główny bohater, warszawski literat Stanisław Kowerski (stanowiący alter ego samego autora), jest obywatelem Polski Ludowej. A że akcja rozgrywa się daleko od kraju nad Wisłą… Cóż, odrobina egzotyki na pewno nam nie zaszkodzi.
PRL w kryminale: Trzej przyjaciele z wojska: literat, agent i kombinator [Zygmunt Zeydler-Zborowski „Spotkanie w Montevideo” - recenzja]Początkowo nie miałem zamiaru omawiać gazetowej powieści „Spotkanie w Montevideo” Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego w cyklu „PRL w kryminale”. Po paru latach zmieniłem jednak zdanie. Wszak główny bohater, warszawski literat Stanisław Kowerski (stanowiący alter ego samego autora), jest obywatelem Polski Ludowej. A że akcja rozgrywa się daleko od kraju nad Wisłą… Cóż, odrobina egzotyki na pewno nam nie zaszkodzi.
Zygmunt Zeydler-Zborowski ‹Spotkanie w Montevideo›Muszę odszczekać! Niespełna cztery lata temu, omawiając opublikowanego po raz pierwszy w 1964 roku na łamach „Kuriera Polskiego” „ Detektywa z Mediolanu” Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego, w kontekście napisanej w tym samym roku powieści „Spotkanie w Montevideo”, stwierdziłem, że nie kwalifikuje się ona do cyklu „PRL w kryminale”, ponieważ jej akcja rozgrywa się w Urugwaju. I to się oczywiście nie zmieniło. Tyle że z czasem doszedłem do wniosku, iż skoro omówiłem w tym miejscu inne książki tego samego autora, których fabułę umieścił on chociażby w słonecznej Italii (vide „ Komisarz Bonetti szuka Magdaleny” oraz „ Alicja nr 3”), to w czym gorszy jest od Włoch Urugwaj? Mam go pominąć jedynie dlatego, że położony jest na innym kontynencie? Zwłaszcza że głównymi bohaterami są jednak Polacy, w tym jeden będący na pewno obywatelem PRL-u… Za życia autora „Spotkanie w Montevideo” ukazało się jedynie jako „gazetowiec” w czterdziestu dziewięciu odcinkach na łamach wydawanej w stolicy ogólnokrajowej popołudniówki „Express Wieczorny”. Główną postacią tego kryminalnego dramatu jest warszawski literat, twórca powieści kryminalnych Stanisław Kowerski. Ma czterdzieści sześć lat i ciekawą przeszłość; w czasie drugiej wojny światowej służył w armii angielskiej jako komandos. Przyjaźnił się wtedy z dwoma innymi Polakami – Wojciechem Stachowiakiem i Michałem (jego nazwiska nie poznajemy); ten ostatni został nawet jego szwagrem. Po wojnie, jak można się domyślać, Stachowiak pozostał na Wyspach Brytyjskich, Michał osiadł w Ameryce Południowej, a Kowerski wrócił do ojczyzny i zaczął karierę pisarską. Często podróżował jednak za granicę. Pod koniec lat 50. wybrał się na drugi brzeg Atlantyku. W tym względzie Zeydler-Zborowski obdarzył Stanisława elementami własnej biografii; on także odbył wtedy podróż na kontynent południowoamerykański. Co ciekawe, płynąc z Brazylii do Urugwaju, Kowerski czyta, leżąc na koi, podróżniczą książkę Mieczysława Lepeckiego. To słynny przedwojenny polski podróżnik, który przed 1939 roku opublikował kilka książek poświęconych Chile, Boliwii, Peru, Paragwajowi, Brazylii i Argentynie (by pozostać przy interesującym nas regionie świata). W teorii nie ma w tym nic dziwnego, że Kowerski doszkala się, czytając mistrza. Tyle że jego książki były w Polsce Ludowej przez długie lata praktycznie niedostępne. Wycofano je z bibliotek na początku lat 50. Dlaczego? Lepecki był dawnym legionistą, uczestnikiem wojny polsko-bolszewickiej, następnie oficerem armii sanacyjnej (dosłużył się stopnia majora). Ba! w latach 1931-1935 jako pracownik Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych pełnił funkcję adiutanta marszałka Józefa Piłsudskiego. Przemycenie tej postaci do powieści Zeydlera-Zborowskiego na pewno zasługuje na uwagę. Szkoda jedynie, że autor kryminału nie wspomniał, jakie dzieło zmarłego pod koniec lat 60. podróżnika czyta Kowerski. Może było to opublikowane przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą dwa lata przed drukiem „Spotkania w Montevideo”, czyli w 1962 roku (po ponad dekadzie wymazywania przedwojennego pisarza z naszej historii i literatury), „Na bezdrożach Brazylii”? W sumie to rzecz drugorzędna. Historia zaczyna się od przycumowania polskiego statku do portu w urugwajskiej stolicy. Na lądzie powinien czekać na Kowerskiego Michał, jego – jak już wiemy – przyjaciel i szwagier w jednym. Zamiast Michała pojawia się jednak inny rodak, niejaki Waniewicz, który twierdzi, że krewny Stanisława kilka dni temu zmarł na zawał serca i został już nawet pochowany. Wdowa, Gladys, opuściła natomiast Montevideo i wyjechała na wieś do swoich braci. Zaskoczony wielce takim obrotem sprawy Kowerski postanawia zostać; zatrzymuje się w mieszkaniu zmarłego przyjaciela. W ciągu kilku dni odwiedzają go tam sami dziwni ludzie: piękna i młoda Raquel, która podaje się za właścicielkę zakładu pogrzebowego; niemiecki handlarz chemikaliami Herman Richter, twierdzący, że był wspólnikiem Michała w interesach; wreszcie Franciszka Valentin, pracownica zarządu cmentarza, na którym pogrzebano Polaka. Ta ostatnia ostrzega nawet Kowerskiego przed Gladys, przekonując go, że to „zła kobieta”. Jakby tego było mało, za tapczanem Stanisław znajduje zapisaną ręką Michała kartkę z niepokojącą adnotacją (w języku polskim): „Umieram. Ratunku”. Cóż, jak widać, ratunek nie nadszedł. Co jednak mogło spowodować jego śmierć? Po oględzinach mieszkania i tarasu Kowerski dochodzi do wniosku, że być może trucizna znajdująca się na kolcach czerwonych kaktusów. W dniu zgonu Michał miał bowiem przesadzać je razem ze swoim ogrodnikiem Carlosem Oliverą. Wizyty u żony ogrodnika, Margot (nie mniej urzekającej urodą niż Raquel), wywołuje w pisarzu jeszcze większe wątpliwości – okazuje się bowiem, że Carlos zniknął dziesięć dni temu; udał się do centrum Montevideo na spotkanie z Polakiem i już nie wrócił. W tej sytuacji Stanisław postanawia udać się prosto na posterunek policji. Tym sposobem na jego drodze staje komisarz Ferraro. Od tego momentu zaczyna się właściwa akcja powieści. Akcja, która często pędzi na złamanie karku. Konstruując fabułę „Spotkania w Montevideo”, Zygmunt Zeydler-Zborowski oparł się w dużej mierze na przedwojennych, masowo „produkowanych” przez autorów pokroju Adama Nasielskiego, Marka Romańskiego, Stanisława A. Wotowskiego czy Aleksandra Błażejowskiego powieściach sensacyjno-awanturniczych, których akcja często rozgrywała się poza Polską, nierzadko w egzotycznych (jak Urugwaj) krajach. Do tego doszły jednak oczywiście współczesne realia – vide gangi handlujące narkotykami czy ścigający ich oficerowie Interpolu. Warszawski prozaik zgrabnie „pożenił” w „Spotkaniu…” klasyczne inspiracje z nowoczesną sensacją. Nie ustrzegł się jednak, jak to często bywa w „gazetowcach”, które zazwyczaj nie przechodziły tak porządnej redakcji, jak powieści publikowane w formie książkowej, wpadek i niekonsekwencji. Jedną z nich jest na pewno tajemnicze zniknięcie Waniewicza, który pojawia się na początku powieści, wydaje się, że odegra w niej znaczącą rolę, ale później wyjeżdża, by już nigdy nie powrócić. Dziwnie wygląda także ewolucja głównego bohatera, który w pierwszym rozdziale jest kompletnie zagubiony w nieznanej sobie dotąd stolicy Urugwaju, a w kolejnych poczyna sobie, jakby mieszkał w Montevideo od urodzenia.
|