50… 40… 30… 20… 10…: Luty 2011Zapraszamy na drugą odsłonę naszego nowego cyklu, w którym staramy się prezentować ciekawe albumy, które ukazały się na przestrzeni pięciu dekad, poczynając od lat 60. W tym miesiącu poświęcamy uwagę rocznikom z „2” na końcu i jak poprzednio prezentujemy sporą rozpiętość stylistyczną: od prekursorów elektroniki, przez hard rock, klimaty okołojazzowe, postindustrialne, aż po… elektronikę współczesną. Miłej lektury.
Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień, Mieszko B. Wandowicz50… 40… 30… 20… 10…: Luty 2011Zapraszamy na drugą odsłonę naszego nowego cyklu, w którym staramy się prezentować ciekawe albumy, które ukazały się na przestrzeni pięciu dekad, poczynając od lat 60. W tym miesiącu poświęcamy uwagę rocznikom z „2” na końcu i jak poprzednio prezentujemy sporą rozpiętość stylistyczną: od prekursorów elektroniki, przez hard rock, klimaty okołojazzowe, postindustrialne, aż po… elektronikę współczesną. Miłej lektury.
Wyszukaj / Kup 1962 – Tom Dissevelt & Kid Baltan „The Electrosoniks: Electronic Music” Na wiele lat przed rozkwitem takich gatunków jak techno, house, trip-hop, acid i całej masy elektronicznych dźwięków, przed erą samplujących i loopujących artystów oraz prawie dwadzieścia lat przed debiutem Jean-Michel Jarre’a, duet Dissevelta i Baltana stworzył rzecz jak na ówczesne realia niebywałą. Powiedzieć, że wyprzedziła ona swój czas, to nie powiedzieć nic. Ona była nie z tego świata. Jeżeli piramidy zbudowali kosmici, to musieli również wrócić na ziemię pod koniec lat 50. i nagrać tę płytę. Zaczynając od „Song Of The Second Moon” (wydanego na winylu już w roku 1957!), wykorzystującego kilka znanych motywów i rytmikę bicia serca, po numer „Re-Entry”, oparty na ciekawym, niemalże funkowym basie, tego albumu słucha się z wielkim zainteresowaniem. Posiłkując się elektronicznymi, syntezatorowymi dźwiękami i filmowymi soundtrackami, kompozytorzy malują w większości psychodeliczne impresje, poparte dającymi się nucić melodiami. Choć zapewne kilka brzmień i rozwiązań instrumentalnych dziś może wywołać lekki uśmiech na twarzy, to i tak trudno uwierzyć, że te progresywne kolaże, muzyczne science fiction, zostały nagrane na przełomie lat 50. i 60. XX wieku. Warto zapoznać się z tym krążkiem, choćby po to, by sięgnąć do samych początków i źródeł wielu gatunków. Niewątpliwie „The Electrosoniks: Electronic Music” pozostaje po dziś dzień płytą ciekawą. Jakub Stępień
Wyszukaj / Kup 1972 – Jericho „Jericho” Historia rocka to historia całych zastępów wykonawców przecenionych, ale także niedocenionych. Do tych drugich należy na pewno formacja Jericho. Wiąże się to ze skomplikowanymi losami zespołu, który pochodził z Izraela, za trzon miał brytyjskiego gitarzystę Robba Huxleya, robił karierę w Anglii, a nagrywał dla amerykańskiej firmy. Ponadto grupa wydała trzy albumy i każdy sygnowała inną nazwą: zaczynała jako The Churchills, następnie przemianowała się na Jericho Jones, by ostatecznie skrócić nazwę do pierwszego członu. I to właśnie wtedy powstała jej najlepsza wizytówka – album wydany w 1972 roku i zatytułowany po prostu „Jericho”. To niespełna 37 minut muzyki, ale za to rewelacyjnie zagranej i bardzo różnorodnej. Całość zaczyna się ostrą, riffową jazdą w postaci utworu „Ethiopia”. Takiego czadu nie powstydziliby się magicy z Deep Purple. Następnie otrzymujemy bardziej melodyjny, oparty na przeciągłej gitarowej zagrywce „Don’t You Let Me Down”, by przejść do rozbudowanego „Featherbed”. To granie z pogranicza psychodelii, w którym królują długie solówki gitarowe, ale również gitary akustyczne. Najlepsze jednak dopiero przed nami, a mianowicie prawie równie długi „Justin and Nova”, rzecz o bardziej progresywnym rodowodzie. Utwór powoli się rozkręca, przechodząc z ładnej, akustycznej ballady w pełen majestatyczności i iście barokowy, podniosły finał (fortepian, orkiestra). By jednak nie zapomnieć, że mamy do czynienia z hardrockowym składem, panowie serwują na koniec najdłuższy i momentami niemal metalowy (choć delikatny początek tego nie zapowiada) numer „Kill Me with Your Love”. Pod takim riffem mogliby się podpisać Black Sabbath, choć nie należy zapominać, że wciąż mamy do czynienia z zabójczą melodyką, która była specjalnością Jericho. Zniechęcony niepowodzeniami finansowymi zespół nie przetrwał nawet roku i już w 1973 rozpadł się na dobre. Ci, którzy nabyli wtedy ich płytę winylową, mogą się uważać za szczęśliwców: dziś osiąga ona na aukcjach niezłą sumę. Choć ja, gdybym takową posiadał, wcale nie miałbym zamiaru się jej pozbywać, bo „Jericho” to porcja rewelacyjnego grania, nieustępującego w niczym bardziej znanym albumom. Piotr „Pi” Gołębiewski
Wyszukaj / Kup 1982 – Blurt „Blurt” Monotonna perkusja i bas kojarzące się z Joy Division oraz rozhisteryzowany, rozpaczliwie oscylujący pomiędzy szeptem, skandowaniem a krzykiem wokal powinny klasyfikować twórczość kapeli jako post-punk. Być może, ale najbardziej rzucającą się w uszy rzeczą jest saksofon. Momentami agresywny, momentami uwodzący nastrojową partią. Dlatego tak często spotkać się można z opinią, że Blurt grają jazz-rock. Jeszcze inni mogą mówić o no wave, czyli połączeniu punku i noise’u, które w latach 1976-79 kiełkowało w Nowym Yorku, a przecież Blurt to zespół brytyjski z krwi i kości. Tak, jest to brytyjski zespół ze wszystkimi tego wadami i zaletami. Mamy trochę absurdu, szczyptę awangardy, powiewy melodii, lecz przede wszystkim tę typową, anglosaską bezkompromisowość i zadziorność, która charakteryzuje wydany w 1982 krążek. Druga połowa lat 70. i początek 80. był w Anglii czasem buntu w wielu dziedzinach; buntu skierowanego nie tylko na establishment. W muzyce przejawiał się w każdej nucie, każdym dźwięku i słowie. Jeżeli ktoś się chce o tym przekonać, powinien zapoznać się z twórczością Blurt. Najlepiej zacząć właśnie od tej płyty, jednej z najlepszych a.d. 1982, na której znajdziemy świetne kawałki w postaci hipnotyzujących, awangardowych „Trees” czy „The Ruminant Plinth”, mocno jazzowych „Physical Fitness” i „Empty Vessels”, schizofrenicznego „Arthur” i klasycznego już dziś – jedynego numeru, do którego pasuje słowo przystępny – „Dog Save My Sole”. Jakub Stępień
Wyszukaj / Kup 1992 – The Young Gods „T.V. Sky” Jedną z rzeczy, o których warto przypominać do znudzenia, jest klasa grupy The Young Gods. Tym bardziej, kiedy – co, trzeba przyznać, zdarza się dość regularnie – szykują się koncerty Szwajcarów w Polsce. Chciałoby się powiedzieć, że „T.V. Sky” to jedna z najlepszych pozycyj w dorobku zespołu, ale skoro te najbardziej wartościowe płyty zajmują mniej więcej połowę dyskografii, lepiej ograniczyć się do tezy nieco słabszej: to album znakomity i nieszablonowy. Prostszy, bardziej transowy od poprzednich nagrań, zdominowany przez rytm i sample ostrych gitar, m.in. dzięki zachrypniętemu głosowi Franza Treichlera już przy mało uważnym poznawaniu ukazuje, że jest czymś więcej niż tylko wulkanem energii. Owo coś więcej słychać wyraźnie w powolnym, ambientowym numerze „She Rains”, a zwłaszcza w wieńczącej krążek 20-minutowej kompozycji „Summer Eyes”, gdzie Young Gods nie tylko składają hołd Manzarkowym organom, ale i potrafią przygnieść ciężarem rodem z najostrzejszych odmian rocka; nawet wtedy, gdy powtarzalne, narkotyczne dźwięki samplera i perkusji są tylko tłem dla melodyjnych krzyków wokalisty. Jednak „T.V. Sky” to przede wszystkim porywające do ruchu hity pokroju „Skinflowers” i „Gasoline Man”, bardziej niż – również obecnym – duchem dawnej psychodelii podszyte punkowym animuszem. Że zaś można usłyszeć tutaj dużo więcej, w notce o płycie nie warto używać słowa „industrial”, służącego zazwyczaj do określenia przynależności gatunkowej szwajcarskiej ekipy. Gods to Gods, a na „T.V. Sky” powinni znaleźć coś dla siebie zarówno mniej konserwatywni entuzjaści Led Zeppelin i Hendriksa, jak i miłośnicy Godflesh czy Leftfield. Mieszko B. Wandowicz
Wyszukaj / Kup 2002 – Flunk „For Sleepyheads Only” Grupa Flunk, w której skład wchodzą: gitarzysta Jo Bakke, producent i wokalista Ulf Nygaard, perkusista Erik Ruud oraz śpiewająca Anja Oyen Vister, ma na swoim koncie już kilka naprawdę dobrych krążków. Ostatni z nich, zatytułowany „This Is What You Get”, pochodzi z 2009 roku; wcześniej były jeszcze: „Personal Stereo”, „Morning Star” czy w końcu, przypominany właśnie „For Sleepyheads Only”. Pierwszym, ciepło przyjętym utworem Flunk był cover „Blue Monday” (z repertuaru New Order) – jego delikatna, gitarowa melodia, połączona z lekko kołyszącym rytmem, nienachalną elektroniką oraz znakomitym głosem Anji, mocno przykuła uwagę publiczności. Efektem dużego zainteresowania był krążek „For Sleepyheads Only”, którego tytuł idealnie oddaje charakter zawartych na nim brzmień. Oniryczne, ale pulsujące dźwięki, pojawiające się w towarzystwie znakomitego wokalu, nie bez przyczyny często trafiały na liczne chilloutowe kompilacje, wielokrotnie będąc ich najlepszymi momentami. Poza wspomnianym materiałem singlowym, na pewno wyróżnić trzeba klimatyczne „Distortion” oraz nieco żywsze „Kebab Shop 3 am”, ale najważniejsze, że komplet dwunastu tracków współgra ze sobą doskonale i w żadnym momencie nie ociera się o monotonię. To również zasługa paru charakterystycznych kawałków, podbijających czujność słuchacza, jak „I Love Music” z wyraźnie zaznaczoną gitarą elektryczną czy bardziej elektronicznego i mrocznego „Magic Potion”. Zresztą tym, co odróżnia „For Sleepyheads Only” od późniejszych albumów Norwegów jest właśnie spora doza brzmień wytworzonych za pomocą syntezatorów, które w kolejnych latach zostają wyraźnie ograniczone na rzecz melodyjności, akustycznych gitar i jednak „popowości”. Nie mam żadnych wątpliwości, że debiut Flunk to pozycja warta uwagi. Także dlatego, że dzisiaj wydaje się już trochę zapomniana i pozostaje w cieniu pozostałych krążków zespołu. Michał Perzyna 14 lutego 2011 |
A pierwszy "prawdziwy" syntezator, "Buchla", pojawił się w 1963 roku. Rok później pojawił się pierwszy syntezator Mooga, reszta jest historią :)
yYy:
To nie jest błąd rzeczowy.
Każdy instrument, każdy, w którym dźwiek powstaje w procesie syntezy nazwiemy syntezatorem.
Oczywiście wyobrażenie, że syntezator musi mieć klawiaturę upodabniającą go do pianina może wypierać "techniczny" punkt widzenia i wtedy należałoby napisać, że "syntetyczne dźwięki na tej płycie panowie generowali przy użyciu..." itd.
Tylko czemu i po co, skoro używali syntezatora? Fakt, nie komercyjnego, przemysłowo wyprodukowanego, bo takie rzeczywiście pojawiły się dopiero, gdy popyt na "Mooga" przerosł wszelkie oczekiwania, ale przecie równie "prawdziwego".
Loopy to jeszcze nie syntezator. A te dźwięki to właśnie są loopy plus studyjne preparacje. Przynajmniej na moje ucho.
A pierwsze syntezatory nie miały klawiatur - tylko mnóstwo pokręteł i okablowania :)
Inna sprawa, że cały album brzmi - mimo upływu 50 lat - szokująco wręcz współcześnie.
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
50… 40… 30… 20… 10…: Podsumowanie
— Esensja
Podsumowanie
— Esensja
Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski
Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski
Wrzesień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna
Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz
Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna
Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna
Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień
Intrygujące rozczarowanie
— Michał Perzyna
Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Magia i Miecz: Z niewielką pomocą zagranicznych publikacji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Po komiks marsz: Kwiecień 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch
My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Z tymi syntezatorami u Kid Balkan & Toma Dissevelta to błąd rzeczowy. Panowie mogli się co najwyżej tereminem posługiwać, a poza tym dźwięki generowali przy użyciu taśm magnetycznych. W podobnym kierunku szły zresztą niemal równoległe poszukiwania Edgara Varese i Karla-Heiza Stockhausena w Europie i np. Johna Cage'a w USA.