Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 27 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup

50… 40… 30… 20… 10…: Czerwiec 2011

Esensja.pl
Esensja.pl
W szóstej odsłonie niniejszej rubryki będzie diabelsko, jednak nie tylko dlatego, że opisujemy płyty, które ukazały się w latach z „6” na końcu, a więc kolejno w 1966, 1976, 1986, 1996 i 2006 roku, ale przede wszystkim, ponieważ mówimy o piekielnie dobrych albumach. Wśród nich znajdziecie proto-punk, melodyjny hard rock, psychodeliczny folk z Danii, coś dla fanów Pink Floyd i niemiecką odmianę indie. Zapraszamy!

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień, Mieszko B. Wandowicz

50… 40… 30… 20… 10…: Czerwiec 2011

W szóstej odsłonie niniejszej rubryki będzie diabelsko, jednak nie tylko dlatego, że opisujemy płyty, które ukazały się w latach z „6” na końcu, a więc kolejno w 1966, 1976, 1986, 1996 i 2006 roku, ale przede wszystkim, ponieważ mówimy o piekielnie dobrych albumach. Wśród nich znajdziecie proto-punk, melodyjny hard rock, psychodeliczny folk z Danii, coś dla fanów Pink Floyd i niemiecką odmianę indie. Zapraszamy!
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
1966 – Monks „Black Monk Time”
Czym mogą zajmować się amerykańscy żołnierze stacjonujący w Zachodnich Niemczech w latach 60.? Na przykład handlem bronią, przemytem alkoholu czy innych używek. Od biedy mogliby całe dnie spędzać na siłowni. Pięciu z nich postanowiło założyć zespół i grać rock and rolla. Nazwali się Monks i wymyślili, zupełnie od podstaw, dbając o najmniejsze szczegóły, pewną spójną całość. Odważne, czasem surrealistyczne, a czasem prześmiewcze teksty świetnie wpisują się w całą autokreację i image brygady z głowami wygolonymi na „mnicha”, ubranej w czerń, ze stryczkami wokół szyi zamiast krawatów. Śpiewając o wojnie w Wietnamie na zmianę z historiami „o dziewczynach” i postępującej dehumanizacji, Monks byli w Niemczech prawdziwą alternatywną i kontrkulturową rewelacją. Nic dziwnego, że ich występy w telewizyjnych programach wzorowanych na amerykańskich i brytyjskich „szoł” cieszyły się sporą popularnością – czego dowodem nagrania dostępne na YouTube. Nie tylko teksty składały się na szokujący repertuar, lecz przede wszystkim muzyka – minimalistyczna, oparta na uporczywych, jednostajnych i szybkich rytmach, wojskowych marszach czy też dzikich polkach. Cechy charakterystyczne dla Monks to niewątpliwie brzmienie organów i banjo, mocny fuzz na basie, a także występujące w każdym utworze chórki. Uznany za zbyt radykalny jak na ówczesny amerykański rynek, jedyny album w dyskografii zespołu – „Black Monk Time” – nie został tam wydany. Monks to czyste szaleństwo, byli niczym spuszczone ze smyczy psy ganiające bez celu i przyczyny, cieszące się wolnością. Tak jakby zebrani razem członkowie Beach Boys, The Beatles, Velvet Underground i The Kinks mieli ADHD, raczyli się amfetaminą oraz LSD i postanowili nagrywać swoje odloty – wystarczy tylko posłuchać takich numerów jak „Higgle Dy Piggle Dy”, „Shut Up” czy „Oh, How To Do Now” i „Monk Chant”, przepełnionych wściekłością i opętaną desperacją, absurdem i pozbawionym złudzeń spojrzeniem na świat. Gdy nastało lato 1967, a drapieżny i poszerzający swoje horyzonty rock wyszedł na wielkie areny, trafił do telewizji i radia, zespół pięciu armistów już nie istniał. Na szczęście pamięć o tej genialnej muzyce przetrwała, a Monks w końcu zyskali należną im renomę i miejsce wśród wizjonerów muzyki pop. Wrócili z serią występów w latach 90., a jeden z ich najlepszych i zdecydowanie wyprzedzający swoje czasy kawałek – „I Hate You” – znalazł uznanie w oczach braci Coen, którzy umieścili go na ścieżce dźwiękowej filmu „Big Lebowski”. Warto zapoznać się z tą dziwną historią zespołu, który mógł stać się jedną z ikon rewolucji drugiej połowy lat 60. „Black Monk Time” to prawdziwe arcydzieło psychodelicznego, garażowego rocka. Nawet teraz, po prawie 50 latach, pasja bijąca z tych nagrań robi piorunujące wrażenie.
Jakub Stępień
1976 – Boston „Boston”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Grupa Boston swoim debiutem pokazała, w jaki sposób grać melodyjny hard rock bez obciachu i w tej kategorii wciąż pozostaje niedoścignionym wzorcem. Świetne, wpadające w ucho riffy łączą się tu z masywnym brzmieniem i przebojowością w dobrym tego słowa znaczeniu. Aż trudno uwierzyć, że za prawie całość materiału odpowiada nie profesjonalny muzyk, a inżynier dźwięku – Tom Scholz – który nagrywaniem zajmował się dorywczo w urządzonym przez siebie domowym studio. Na albumie „Boston” nie znajdziemy ani jednego słabego momentu, każdy kawałek to strzał w dziesiątkę – od gitarowego ataku „Rock & Roll Band”, przez imprezowy „Peace of Mind”, po początkowo łagodny „Let Me Take You Home Tonight”, który rozkręca się w prawdziwie wybuchową końcówkę. Wrażenie robią także kosmiczne dźwięki w łączonym utworze „Foreplay / Long Time”. Ponadto jest jeszcze najbardziej znany fragment płyty: „More Than a Feeling”, który śmiało można zaliczyć do najwspanialszych momentów w historii rocka. Niektórzy dopatrywali się nawet plagiatu tego kawałka w „Smells Like Teen Spirit” Nirvany, a sam Kurt Cobain nie zaprzeczał, że się nim inspirował. Wszystko to sprawiło, że „Boston” okazał się najlepiej sprzedawanym debiutem w historii i z pozycji lidera strącił go dopiero „Appetite for Destruction” Guns N’Roses.
Piotr „Pi” Gołębiewski
1986 – Savage Rose „Kejserens nye klæder”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Gdy trzeba wybrać jedną płytę z danego rocznika, wypada zrobić to z jakiegoś powodu, zwłaszcza że zwykle da się znaleźć całkiem sporo albumów godnych wyróżnienia, a zarazem nieobecnych na większości półek. Jeśli idzie o rok 1986, może być to na przykład znakomity krążek And Also the Trees „Virus Meadow”, który wcale od „Kejserens nye klæder”, czyli „Nowych szat cesarza”, nie zdaje się słabszy; w dodatku warto przypominać, że jego autorzy, z pozoru zwyczajna postpunkowa grupa, mają do zaoferowania więcej, niż się zwykle podejrzewa. Racje, które mimo to każą postawić na Savage Rose, powinny więc być co najmniej równie dobre. Mocnym argumentem jest bogata historia: z górą 40 lat istnienia i zmiany stylistyczne, pozwalające uwierzyć, że King Crimson, którzy w każdej dekadzie proponowali coś innego, nie są wśród zespołów okołoprogresywnych przypadkiem odosobnionym. Pod koniec lat 60. oraz w pierwszej połowie 70. Duńczycy zgodnie z duchem epoki nagrali kilka ciekawych, podlanych psychodelią i folkiem artrockowych płyt. W latach 90. też byli na czasie – do niekiedy mocnych gitar dołączyły elementy R&B czy trip-hopu, dużo elektroniki, nie zabrakło rapu i popowych piosenek, a zazwyczaj i wysokiego poziomu. To jednak może zasługuje na szacunek, ale nie zdumiewa. Chyba że dodać, iż najbardziej interesujące, oryginalne i zaskakujące w świetle powyższych faktów kompozycje Savage Rose prezentowali pomiędzy wspomnianymi okresami. W owym czasie duński zespół stanowił akustyczne trio, które całkiem odrzuciło rockowe inspiracje i zajęło się tworzeniem czegoś, czemu najbliżej do psychodelicznego folku, ale niekiedy bardziej przypomina muzykę dawną, a innym razem – kabaret albo utwory ulicznych grajków. Różnorodne klawisze Thomasa Koppela i instrumenty perkusyjne Johna Ravsa właściwie wystarczyłyby, aby bez trudu obronić „Kejserens nye klæder”, ale jest jeszcze wyjątkowo mocny głos Annisette, która, choć bardziej pokojowo nastawiona, zarówno dzięki sile, jak i technice, mogłaby bez obaw stawać w szranki z Diamandą Galás albo Meredith Monk. Króciutkie numery zlewają się w jeden, od początku do końca towarzyszy słuchaczom kilka prostych i bardzo chwytliwych motywów. W ogóle, gdy nie liczyć szaleństw wokalistki i nielicznych perkusyjnych galopad, „Nowe szaty cesarza” to album dość stonowany i łagodny. Poza tym spójny – nawet jeśli wszystkie wymienione czynniki wzbogacone jeszcze o orientalne smaczki i klawiszowe partie z jazzowym posmakiem mogą sugerować stan przeciwny. Tutaj pomaga charakterystyczne brzmienie, równie nietypowe co muzyka na płycie. Trochę smutne, że ta ostatnia jest jeszcze mniej popularna niż albumy jej twórców czy to z czasów nowoczesnych bitów, czy splitu z Erikiem Burdonem.
Mieszko B. Wandowicz
1996 – Rick Wright „Broken China”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Rick Wright na początku był uważany za najbardziej uzdolnionego muzyka Pink Floyd, z biegiem czasu jednak został przyćmiony przez dwóch liderów – Rogera Watersa i Davida Gilmoura. W czasie nagrywania „The Wall” doszło nawet do tego, że Waters wyrzucił go z zespołu. Nie da się jednak ukryć, że charakterystyczne brzmienie instrumentów klawiszowych Wrighta było jednym ze znaków rozpoznawalnych wczesnych Floydów. Poza macierzystą formacją (do której wrócił w połowie lat 80.) próbował swych sił w dwóch solowych projektach, które jednak okazały się niewypałami, zarówno komercyjnymi, jak i artystycznymi. Tym bardziej na uwagę zasługuje wydany nieoczekiwanie w 1996 roku album „Broken China” – udowadniający, że Rick był artystą o nieprzeciętnej wyobraźni muzycznej, który potrzebuje tylko bodźca do tworzenia. W tym wypadku była to ciężka depresja kliniczna jego przyszłej żony Millie. Wright zaangażował się emocjonalnie w jej leczenie, a by poradzić sobie z bólem, zaczął tworzyć concept album, opowiadający właśnie o dziewczynie zmagającej się ze swoją psychiką, która pod wpływem traumy roztrzaskała się niczym tytułowa chińska porcelana. Poetyckim tekstom napisanym przez Anthony’ego Moore’a towarzyszy niezwykła, trudna w odbiorze, ale piękna muzyka. Z jednej strony poraża chłodem i pustką („Interludie”, „Satellite”), a z drugiej porusza delikatnością i pięknem, jak w „Woman of Custom” czy wieńczącym dzieło „Breakthrough”, genialnie zaśpiewanym przez Sinead O’Connor. Zaryzykuję stwierdzenie, że to jeden z jej najlepszych występów w karierze. Nie zmienia to faktu, że „Broken China” daleko jest do lekkości dokonań Pink Floyd, choć duch zespołu wyraźnie jest odczuwalny na płycie. To właśnie ten ciężar, a także słaba promocja sprawiły, że album ten stał się jednym z najbardziej niedocenionych w historii muzyki (gdzie zajmuje miejsce wraz z cztery lata młodszym „Amused to Death” Rogera Watersa). Szkoda jednak, by o nim zapomniano, ponieważ to dzieło w pełni ukształtowanego artysty, przemyślane od początku do końca, nagrane z potrzeby serca, a nie kaprys członka znanego zespołu, pragnącego zaspokoić swoją ambicję.
Piotr „Pi” Gołębiewski
2006 – The Whitest Boy Alive „Dreams”
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
Wyszukaj / Kup
Znany choćby z Kings Of Convenience, a pochodzący z Norwegii Erlend Øye to najważniejsza postać założonej i obecnie przebywającej w Niemczech kapeli The Whitest Boy Alive, która zadebiutowała w 2006 roku znakomitym krążkiem „Dreams”. To za jego sprawą szybko przyczepiono zespołowi łatkę nowego The Cure i choć w rzeczywistości takie porównanie tylko częściowo ma rację bytu, to pokazuje przynajmniej, jaką siłę rażenia miało ówczesne wydawnictwo. Trudno jednak nie poczuć się dziwnie, używając w odniesieniu do The Whitest Boy Alive właśnie takich określeń jak „siła rażenia” – wszystko za sprawą charakteru twórczości, klasyfikowanej najogólniej jako spokojny indie pop o elektronicznym zacięciu (podobno początkowo kapela chciała nagrać elektropopowy materiał). Trzeba jednak podkreślić, że na „Dreams” dominują senne, melancholijne dźwięki zbudowane przede wszystkim przy pomocy gitary i charakterystycznego, subtelnego wokalu Erlenda. Do tego dochodzi jeszcze świetna rytmizacja, wyraźny bas oraz pojawiające się w tle delikatne syntezatory czy klawisze. To wszystko składa się na wyjątkowy klimat nie tylko wydawnictwa, ale i całego zespołu, który konsekwentnie buduje swoją markę (czego dowodem choćby „Rules” z 2009 roku). Co wyjątkowe, aranżacje często określane ascetycznymi mają naprawdę duży potencjał – wwiercają się w umysły i zmuszają słuchaczy do rytmicznego kołysania – najłatwiej przekonać się o tym przy okazji takich utworów, jak: „Burning”, „Fireworks” albo „Golden Cage”. Ale tak naprawdę najlepiej zapoznać się od razu z kompletem dziesięciu kompozycji, które znalazły się na „Dreams”. Bo to naprawdę doskonała, spójna płyta.
Michał Perzyna
koniec
23 czerwca 2011

Komentarze

26 VI 2011   21:18:03

Co do Boston, to ich wynik jako najlepiej sprzedającego się debiutu - przynajmniej na rynku amerykańskim - przeskoczyła dopiero Alanis Morisette z "Jagged Little Pill": http://www.rollingstone.com/music/news/alanis-ties-for-highest-selling-debut-ever-19980805

26 VI 2011   22:08:26

Nie wiem na jakich zasadach Rollin Stone to wyliczył, ale "Jagged..." jest bodaj 3 albumem Alanis, nie jej debiutem.

26 VI 2011   23:27:16

Debiutem międzynarodowym, poprzednie dwa albumy były wydane jedynie w Kanadzie.

26 VI 2011   23:55:12

...i teraz już wiesz, "Pi". Swoją drogą znalezienie tej informacji w guglu zajęło mi pół minuty.

27 VI 2011   08:21:46

Ja też bym się wstydził tych albumów, gdybym potem nagrał coś takiego jak "Jagged...". Wracając do "Boston":
http://en.wikipedia.org/wiki/Boston_(album)
http://en.wikipedia.org/wiki/Appetite_for_Destruction

27 VI 2011   12:56:56

W dzisiejszych czasach dzielenie debiutów na lokalne i międzynarodowe to idiotyzm.

27 VI 2011   14:19:11

Dobra, Pi, ale jak się wczytasz, to zobaczysz, że "Appetite..." przeskoczyło Boston w 2008 roku, tymczasem podany przeze mnie artykuł z "RS" dotyczył sytuacji jeszcze z 1998 roku. I dość dobrze pamiętam hype jaki przetoczył się po muzycznych mediach, gdy Alanis debiut Boston przeskoczyła - było to na bank przed rokiem 2000. Debiut Boston uzyskał 17-tą platynę w roku 2003.

27 VI 2011   15:02:43

W każdym razie w tej chwili sytuacja wygląda tak:
1. Guns N' Roses "Appetite for Destruction" (18xPlatyna)
2. Boston "Boston" (17x)
3. Alanis Morissette "Jagged Little Pill" (16x)
4. Britney Spears "Baby One More Time" (14x)
5. Whitney Houston "Withney Houston" (13x)
6. Pearl Jam "Ten" (13x)

28 VI 2011   20:42:58

No, ale twoje zdanie: "„Boston” okazał się najlepiej sprzedawanym debiutem w historii i z pozycji lidera strącił go dopiero „Appetite for Destruction” Guns N’Roses" jest błędne, tak czy owak. Bo strąciła debiut Boston Alanis, historii pan nie oszuka, panie Pi :)

28 VI 2011   22:24:23

Nie jest błędne, bo będący trzecim albumem "debiut międzynarodowy" debiutem sensu stricto nie jest i nie będzie, choćby nazywała go tak wikipedia i Bóg wie co jeszcze.

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Nie zadzieraj z Czukayem!
Sebastian Chosiński

15 IV 2024

W latach 1968-1971 życie muzyków Can ogniskowało się wokół pracy. Mieszkając w Schloß Nörvenich, praktycznie nie wychodzili ze studia. To w którymś momencie musiało odbić się na kondycji jeśli nie wszystkich, to przynajmniej niektórych z nich. Pewien kryzys przyszedł wraz z sesją do „Ege Bamyasi” i nie wiadomo, jak by to wszystko się skończyło, gdyby sprawy w swoje ręce nie wziął nadzwyczaj zasadniczy Holger Czukay.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

Z tego cyklu

Podsumowanie
— Esensja

Listopad 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Mateusz Kowalski, Przemysław Pietruszewski

Październik 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Przemysław Pietruszewski

Wrzesień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna

Sierpień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz

Lipiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Czerwiec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Dawid Josz, Michał Perzyna

Maj 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Kwiecień 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Marzec 2012
— Sebastian Chosiński, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Michał Perzyna, Jakub Stępień

Tegoż autora

Palec z artretyzmem na cynglu
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Magia i Miecz: Z niewielką pomocą zagranicznych publikacji
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Idź do krateru wulkanu Snæfellsjökull…
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Komiksowe Top 10: Marzec 2024
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

I ty możesz być Kubą Rozpruwaczem
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Po komiks marsz: Kwiecień 2024
— Paweł Ciołkiewicz, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Knyszyński, Marcin Osuch

My i Oni
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Wielki mały finał
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Piołun w sercu a w słowach brak miodu, czyli 10 utworów do tekstów Ernesta Brylla
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

Kim był Józef J.?
— Piotr ‘Pi’ Gołębiewski

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.