EKSTRAKT: | 80% |
---|---|
WASZ EKSTRAKT: | |
Zaloguj, aby ocenić | |
Tytuł | Armageddon |
Wykonawca / Kompozytor | Armageddon |
Data wydania | maj 1975 |
Nośnik | CD |
Czas trwania | 41:10 |
Gatunek | rock |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
W składzie |
Keith Relf, Martin Pugh, Louis Cennamo, Bobby Caldwell |
Utwory | |
Winyl1 | |
1) Buzzard | 08:21 |
2) Silver Tightrope | 08:23 |
3) Paths and Planes and Future Gains | 04:32 |
4) Last Stand Before | 08:26 |
5) Basking in the White of the Midnight Sun | 11:26 |
Non omnis moriar: Po Armagedonie czeka już tylko śmierćMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym nowym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj Anglicy i jeden Amerykanin z zespołu Armageddon.
Sebastian ChosińskiNon omnis moriar: Po Armagedonie czeka już tylko śmierćMuzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym nowym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj Anglicy i jeden Amerykanin z zespołu Armageddon. Armageddon
Wyszukaj / Kup Kariera Anglika Keitha Relfa trwała zaledwie kilkanaście lat, choć mogła i powinna znacznie dłużej. Przerwało ją tragiczne wydarzenie, do którego doszło 14 maja 1976 roku w jego londyńskim domu, kiedy to grając na gitarze, został śmiertelnie porażony prądem. Miał wtedy zaledwie 33 lata. Muzyką zainteresował się na początku lat 60. XX wieku, kiedy to – studiując w Kingston Art. College – najpierw związał się z grupą Metropolis Blues Quartet, a następnie – wraz z gitarzystą Chrisem Dreją, basistą Paulem Samwellem-Smithem i perkusistą Jimem McCarthym – powołał do życia jedną z legend brytyjskiego rocka, The Yardbirds. Z zespołem tym, przez który w następnych latach przewinęli się gitarzyści solowi tej miary, co Eric Clapton, Jeff Beck i Jimmy Page, Relf (jako wokalista, harmonijkarz i perkusjonalista) nagrał pięć albumów studyjnych („Five Live Yardbirds”, 1964; „For Your Love”, 1965; „Having a Rave Up”, 1966; „Roger the Engineer”, 1966; „Little Games”, 1967). Przeszedł też znaczącą ewolucję – od prostego rhythm and bluesa i blues-rocka po muzykę psychodeliczną. Latem 1968 roku grupa rozpadła się; Jimmy Page na jej gruzach stworzył The New Yardbirds, które szybko przepoczwarzyło się w… Led Zeppelin, natomiast Relf i McCarthy zaczęli myśleć o dalszej karierze jako duet Together. Nagrali nawet dwa utwory demo, ale zdali sobie sprawę, że to jednak nie to, że drogą Paula Simona i Arta Garfunkela raczej nie będzie dane im pójść. Dlatego ostatecznie zdecydowali się na dokooptowanie nowych muzyków, co zaowocowało pojawieniem się na rynku formacji Renaissance. Skład uzupełnili: basista Louis Cennamo, klawiszowiec John Hawken oraz śpiewająca i grająca na instrumentach perkusyjnych siostra Keitha, Jane Relf. Nagrali dwa krążki: „Renaissance” (1969) oraz „Illusion” (1970), po czym rozpadli się. Zapobiegliwy manager zachował jednak prawa do nazwy i wkrótce „odrodził” zespół, ale już w całkowicie odmiennym składzie (między innymi z wokalistką Annie Haslam). Cennamo na rok trafił do progresywnego-jazzowego Colosseum (i wziął udział w rejestracji czterech utworów z płyty „Daughter of Time”), a potem zasilił hardrockowo-bluesowy Steamhammer. W tej ostatniej kapeli też nie było mu dane pobyć dłużej, albowiem parę miesięcy po wydaniu czwartej płyty – „Speech” (1972) – zmarł na białaczkę jej lider Michael Bradley. I gdy Louis zastanawiał się nad swoją przyszłością, ponownie z propozycją wspólnego grania wystąpił Relf. Keith zaś po rozpadzie Renaissance zajmował się głównie produkcją i realizacją dźwięku; na tym polu współpracował między innymi z zespołami Amber, Saturnalia i Medicine Head. Czasami, gdy pojawiała się taka potrzeba, sam sięgał po gitarę lub bas, aby dograć brakującą ścieżkę. Brakowało mu jednak działalności we własnej kapeli. I właśnie z tej tęsknoty narodził się na początku 1974 roku Armageddon. Do rodzącego się zespołu jego niekwestionowany lider ściągnął Cennamo i jego kolegę ze Steamhammer, gitarzystę Martina Pugha. Za perkusją zasiadł natomiast – polecony przez Aynsleya Dunbara (współpracownika Franka Zappy i Johna Mayalla) – Amerykanin Bobby Caldwell, wcześniej udzielający się w grupach: bluesowej Johnny Winter And i progresywno-psychodelicznej Captain Beyond. Mimo że Armageddon tworzyło trzech Anglików i tylko jeden Jankes, grupa na stałe rezydowała za Oceanem, w Hollywood. Tam też z pomocą przyszedł jej kolejny uznany rockman, rodak z Wysp Brytyjskich, gitarzysta Peter Frampton (niegdyś w Humble Pie), który wstawił się za Relfem i kolegami w wytwórni A&M Records i pomógł im podpisać kontrakt płytowy. Zespół zarejestrował materiał na debiutancki krążek jesienią 1974 roku (co ciekawe, w londyńskim Olympic Studio), a do sklepów trafił on w maju roku następnego. Niestety, w ślad za tym nie poszła należyta promocja – Armageddon zagrał jedynie dwa koncerty w Los Angeles – i w efekcie kwartet… rozpadł się. Na szczęście, pozostała po nim przynajmniej płyta – zatytułowana po prostu „Armageddon”. Świetne wrażenie robi już jej okładka, na której widać zniszczony świat i siedzących na ruinach i zgliszczach czterech nieco zatroskanych, choć bez przesady, muzyków. W momencie wydania albumu te minorowe miny nie miały jeszcze racji bytu, mimo że idealnie pasowały do nazwy zespołu, lecz już niebawem stały się jak najbardziej uzasadnione. Debiutancki i – jak się okazało – jedyny longplay w karierze nowej formacji Keitha Relfa zawiera pięć kompozycji, w tym cztery dłuższe od zwyczajowo przyjętych „rozmiarów”. Otwierający krążek „Buzzard” zaczyna się od świdrujących dźwięków gitary i rozpędzonej sekcji rytmicznej; Martin Pugh na okrągło niemal powtarza ten sam motyw, co – jeśli dodamy do tego jeszcze tempo utworu – może przywodzić na myśl numer Led Zeppelin „Achilles Last Stand”. Tyle że dawny kolega Relfa z The Yardbirds, Jimmy Page, zamieścił „Achillesa…” na albumie „Presence”, który ukazał się rok po „Armageddonie”. Przypadek? Niekoniecznie, jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że Page ponoć zaglądał do studia w którym Keith i spółka nagrywali swoją płytę. Motoryczny i nieco nużący w warstwie instrumentalnej „Buzzard” ma też jednak dwa jaśniejsze momenty, są to solówki: Pugha na gitarze i Relfa na harmonijce ustnej. Zupełnie inny klimat ma drugi na krążku „Silver Tightrope” – to ballada, zaśpiewana przez Keitha, przynajmniej w pierwszej części, w sposób bardzo eteryczny, jedynie z towarzyszeniem gitary akustycznej. I chociaż w późniejszej fazie dochodzą perkusja i gitara elektryczna, a całość zyskuje na mocy, do ostatnich sekund numer nie traci swego balladowego charakteru. Stronę A longplaya zamyka najkrótszy na płycie kawałek „Paths and Planes and Future Gains”. Jest on odsłoną kolejnego oblicza grupy. Garażowe brzmienie, wysunięta na plan pierwszy ostra, rockowa gitara i zadziorność w warstwie rytmicznej mogą kojarzyć się z produkcjami MC5, New York Dolls i The Stooges, czyli amerykańskimi kapelami uznawanymi za prekursorów punk rocka. W jeszcze inne rejony muzyczne Relf zabiera słuchaczy w otwierającym stronę B utworze „Last Stand Before”. Tu z kolei mamy porcję – przefiltrowanego przez hardrockowe myślenie – bluesa (a nawet rhythm and bluesa) i funku; nie brakuje też kolejnych odniesień do Led Zeppelin (vide nawiązania do „Heartbreaker”, „Ramble On”, „Gallows Pole”). „Armageddon” zamyka ponad jedenastominutowa, podzielona na cztery części, minisuita „Basking in the White of the Midnight Sun”. Po bardzo dynamicznym instrumentalnym początku („Warning Comin’ On”) zespół serwuje garażowego bluesa, z potężnym groove’em (fragment tytułowy) i partią Louisa Cennamo, grającego smyczkiem na gitarze basowej. Ten sposób wykorzystania gitary też został podpatrzony u Zeppelinów; Page wykorzystał go chociażby podczas nagrania „Dazed and Confused” oraz „How Many More Times” (z pierwszej płyty). W części trzeciej („Brother Ego”) tempo nieco spada, a Pugh ma możność popisania się kolejną solówką. Finałowa repryza to powrót do wcześniejszych „wątków” – zarówno gitarowego, jak i wokalnego. „Armageddon” to ostatnia produkcja, w której udział brał Keith Relf. Nie jest to żadne arcydzieło, ale na pewno kawał bardzo solidnego brytyjskiego rocka – z inklinacjami ku muzyce bluesowej i hardrockowej – w którym bez problemu dostrzec można wpływy i późnego The Yardbirds, i Led Zeppelin. Bezpośrednio po rozwiązaniu Armageddonu Bobby Caldwell wrócił do składu Captain Beyond, a Martin Pugh na dobre zrezygnował z kariery muzycznej. Louis Cennamo miał pomysł, aby reaktywować grupę z nowym wokalistą; wybór padł na mało znanego Jeffa Fenholta, z którym dokonano nawet kilku nagrań, ale ostatecznie uznano, że nie są one zadowalające pod względem poziomu i koncept zarzucono. Cennamo nie dawał jednak za wygraną i w 1976 roku skontaktował się z dawnymi muzykami pierwszego składu Renaissance: Johnem Hawkenem, Jimem McCarthym i Jane Relf, proponując im udział w kolejnym wspólnym projekcie. Zainteresowanie wykazał też Keith, tyle że jemu na przeszkodzie stanął nieszczęśliwy wypadek zakończony śmiercią. Pozostali zdecydowali się – w hołdzie dla Relfa – kontynuować działalność. Nowa formacja przyjęła nazwę Illusion (taki tytuł nosił drugi longplay Renaissance), a jej skład dopełnili: gitarzysta John Knightsbridge i perkusista Eddie McNeill. W swojej krótkie karierze zespół wydał dwa albumy: „Out of the Mist” (1977) i „Illusion” (1978). Po latach ukazały się natomiast jeszcze dwa kolejne wydawnictwa (z archiwaliami): „Enchanted Caress” (1990) oraz „Through the Fire” (2001). 21 czerwca 2014 Skład: Keith Relf – śpiew, harmonijka ustna Martin Pugh – gitara elektryczna, gitara akustyczna Louis Cennamo – gitara basowa Bobby Caldwell – perkusja, śpiew, fortepian, instrumenty perkusyjne |
Wydawana od trzech lat seria koncertów Can z lat 70. ubiegłego wieku to wielka gratka dla wielbicieli krautrocka. Przed niemal trzema miesiącami ukazał się w niej album czwarty, zawierający koncert z paryskiej Olympii z maja 1973 roku. To jeden z ostatnich występów z wokalistą Damo Suzukim w składzie.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.
więcej »Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Brom w wersji fusion
— Sebastian Chosiński
Praga pachnąca kanadyjską żywicą
— Sebastian Chosiński
Znad Rubikonu do Aszchabadu
— Sebastian Chosiński
Gustav, Praga, Brno i Jerzy
— Sebastian Chosiński
Jazzowa „missa solemnis”
— Sebastian Chosiński
Prośba o zmiłowanie
— Sebastian Chosiński
Strzeż się jazzowej policji!
— Sebastian Chosiński
Fusion w wersji nordic
— Sebastian Chosiński
Van Gogh, słoneczniki i dyskotekowy funk
— Sebastian Chosiński
Surrealizm podlany rockiem, bluesem i jazzem
— Sebastian Chosiński
W starym domu nie straszy
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Gdy miłość szczęścia nie daje…
— Sebastian Chosiński
„Kobra” i inne zbrodnie: Rosjan – nawet zdrajców – zabijać nie można
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Od smutku do radości
— Sebastian Chosiński
Nie taki krautrock straszny: Eins, zwei, drei, vier, fünf…
— Sebastian Chosiński
East Side Story: Ucz się (nieistniejących) języków!
— Sebastian Chosiński
PRL w kryminale: Człowiek z blizną i milicjant bez munduru
— Sebastian Chosiński
Tu miejsce na labirynt…: Ente wcielenie Magmy
— Sebastian Chosiński
Czas zatrzymuje się dla jazzmanów
— Sebastian Chosiński
Klasyka kina radzieckiego: Said – kochanek i zdrajca
— Sebastian Chosiński