Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 29 kwietnia 2024
w Esensji w Esensjopedii

Muzyka

Magazyn CCXXXV

Podręcznik

Kulturowskaz MadBooks Skapiec.pl

Nowości

muzyczne

więcej »

Zapowiedzi

East of Eden
‹Mercator Projected by East of Eden›

EKSTRAKT:80%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMercator Projected by East of Eden
Wykonawca / KompozytorEast of Eden
Data wydania1969
Wydawca Decca
NośnikWinyl
Czas trwania44:53
Gatunekrock
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
W składzie
Geoff Nicholson, Dave Arbus, Ron Caines, Steve York, Dave Dufont
Utwory
Winyl1
1) Northern Hemisphere05:03
2) Isadora04:19
3) Waterways07:00
4) Centaur Woman07:09
5) Bathers04:57
6) Communion04:02
7) Moth04:03
8) In the Stable of the Sphinx08:20
Wyszukaj / Kup

Non omnis moriar: Taniec śmierci w orientalnym sosie

Esensja.pl
Esensja.pl
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj brytyjski zespół East of Eden.

Sebastian Chosiński

Non omnis moriar: Taniec śmierci w orientalnym sosie

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka najczęściej wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj brytyjski zespół East of Eden.

East of Eden
‹Mercator Projected by East of Eden›

EKSTRAKT:80%
WASZ EKSTRAKT:
0,0 % 
Zaloguj, aby ocenić
TytułMercator Projected by East of Eden
Wykonawca / KompozytorEast of Eden
Data wydania1969
Wydawca Decca
NośnikWinyl
Czas trwania44:53
Gatunekrock
Zobacz w
Wyszukaj wSkąpiec.pl
Wyszukaj wAmazon.co.uk
W składzie
Geoff Nicholson, Dave Arbus, Ron Caines, Steve York, Dave Dufont
Utwory
Winyl1
1) Northern Hemisphere05:03
2) Isadora04:19
3) Waterways07:00
4) Centaur Woman07:09
5) Bathers04:57
6) Communion04:02
7) Moth04:03
8) In the Stable of the Sphinx08:20
Wyszukaj / Kup
O muzyce przełomu lat 60. i 70. XX wieku można powiedzieć prawie wszystko, ale na pewno nie to, że była nudna, wtórna i nieciekawa. Ilość znakomitych kapel, które wówczas wkroczyły na rynek, zdobywając (lub nie) popularność, mogłaby przyprawić o ból głowy współczesnych fanów rocka. Wiele z nich przemknęło jak kometa i przepadło w odmęcie dziejów. Czas pokazał, że niesprawiedliwie, bowiem ich muzyka i dzisiaj jeszcze błyszczy jak brylant, w odróżnieniu od setek gwiazd i gwiazdeczek, osiągających rozgłos tylko dzięki odpowiednio prowadzonej kampanii reklamowej. Lat temu czterdzieści większość z nich nie miałaby prawa bytu. Tak jak i dzisiaj na antenach rozgłośni radiowych często prawa bytu nie mają ówczesne kapele z kręgu rocka progresywnego. Jedną z nich jest bezsprzecznie East of Eden – zespół grający dla elit i przez młodzieńców z elitarnych rodzin stworzony. Intelektualny ferment końca lat 60. zaowocował wybitnymi dziełami artystycznymi z kręgu literatury i malarstwa, jak również muzyki. Wtedy przecież triumfalnie na rynek wkroczyli i Jimi Hendrix, i Led Zeppelin, i wszystkie te kapele, które w późniejszych latach stworzyły kanon hard rocka i progresu. W poszukiwaniu inspiracji muzycy europejscy i północnoamerykańscy „odwiedzali” wszystkie niemal kontynenty, nie tylko odwołując się do muzyki ludowej Azji, Afryki czy Ameryki Południowej, ale także często współpracując z muzykami z tamtych rejonów świata.
Powstawały płyty, po dziś dzień fascynujące bogactwem brzmień, pięknymi melodiami, poetyckimi tekstami. Problem w tym, że dzisiaj mało kto już pamięta nazwy takie, jak Aquila, Arcadium, Arzachel, Catapilla, Gracious, High Tide, Indian Summer, Raw Material, Tonton Macoute czy właśnie East of Eden. Ostatni z wymienionych zespołów powstał w 1968roku, a jego założycielem był – powszechnie uznawany za genialnego – skrzypek Dave Arbus, grający również na flecie, trąbce i saksofonach. Zanim został muzykiem, parał się lingwistyką i aktorstwem, dochrapał się także – co w rockowym światku jest raczej rzadkością – tytułu doktora filozofii. Za swego muzycznego mistrza uważał basistę i kompozytora Charlesa Mingusa, postać wielce znaczącą, tyle że… w jazzie. Nic więc dziwnego, że muzyka zespołu, który Arbus powołał do życia, miała w sobie wiele pierwiastków jazzowych; jeżeli dodać do tego jeszcze szczyptę bluesa, psychodelii i muzyki orientalnej – łatwiej będzie sobie wyobrazić muzyczny collage serwowany przez East of Eden. Sami muzycy na okładce oryginalnego wydania debiutanckiego albumu zamieścili taką oto artystyczną deklarację: „Weź elektryczne skrzypce, grające Bartoka na rockowo, dodaj wschodnie brzmienie fletu, wymieszaj to z sumeryjskimi saksofonami, basem, perkusją, gitarą i płynnym obrazem świata – oto znak fabryczny East of Eden”. Może tylko z tym Bartokiem trochę przesadzili.
W pierwszym składzie zespołu, poza Arbusem, znaleźli się jeszcze: Ron Caines (główny kompozytor, saksofonista i organista, od czasu do czasu udzielający się także wokalnie; z zamiłowania malarz), Geoff Nicholson (wokalista i gitarzysta; odpowiedzialny za stronę graficzną pierwszych płyt), Dave Dufont (w połowie Francuz, w połowie Kanadyjczyk; „obsługujący” instrumenty perkusyjne) oraz Andy Sneddon (basista, który jako pierwszy musiał pożegnać się z resztą zespołu). W takim zestawieniu nagrali singla z utworem „King of Siam”. Płytka, choć nie sprzedała się w jakiejś wybitnej ilości egzemplarzy, przyciągnęła jednak uwagę poszukiwaczy talentów. Już bowiem rok później grupa miała podpisany kontrakt z firmą Deram. Nim jednak debiutancki album grupy ujrzał światło dzienne, odszedł Sneddon; na jego miejsce przyjęto Steve’a Yorka, muzyka, który chyba jak żaden inny pasował do oblicza zespołu. York – przede wszystkim gitarzysta basowy, ale grający także na harmonijce ustnej – studiował wcześniej muzykę orientalną w Turcji i to zapewne w dużej mierze jego zainteresowaniom zawdzięczamy orientalizmy wyróżniające kapelę spośród, w sumie, wielu innych podobnych stylistycznie zespołów tamtych czasów. Tytuł płyty – w skrócie nazywanej „Mercator Projected” – zapożyczony został od imienia flamandzkiego geografa i kartografa Merkatora (właściwie Gerharda Kremera, żyjącego w latach 1512-1594), uznawanego za twórcę nowoczesnej geografii matematycznej, autora licznych map, atlasów i globusów. Doszukiwać się można w tym tytule również odpowiedniej symboliki – zawarta na płycie muzyka też była bowiem swoistym odwzorowaniem świata.
Krytycy chyba nie do końca potrafili odkryć całe jej piękno i oryginalność, skoro – jak zawsze – w dużej mierze skupiali się na poszukiwaniu podobieństw, ogłaszając wszem i wobec stylistyczne pokrewieństwo z dokonaniami zespołów Cressida, Gryphon, a nawet – co jest już zupełnie niezrozumiałe – Rare Bird. Tymczasem jest to jedna z tych nielicznych płyt, do których – pomimo upływu czasu i zmieniających się trendów i mód muzycznych – wracać można z niesłabnącym zainteresowaniem. Muzyka zawarta na debiutanckim albumie East of Eden posiada w sobie bowiem tę zadziwiającą moc, która hipnotyzuje słuchacza i nie pozwala oderwać się od niej nawet na sekundę, aż do wybrzmienia ostatniej nuty. Tak grano tylko wtedy: na przełomie ponad czterdzieści lat temu! O stylistycznej odrębności Brytyjczyków decyduje przede wszystkim niecodzienne, nawet jak na ówczesne czasy, instrumentarium, bliższe muzyce jazzowej i folkowej aniżeli rockowej – a więc saksofony, flet, skrzypce. Sama muzyka również wymyka się jednoznacznej klasyfikacji, zaszufladkowaniu, albowiem dostrzec można w niej zarówno wpływy rodzącego się wtedy hard rocka, jak i przeżywającego swój renesans bluesa; nad wszystkim jednakże unosi się duch psychodelii, wyrastający z intelektualnego i kulturalnego fermentu końca lat 60. ubiegłego wieku.
W całość znakomicie wprowadza już utwór otwierający płytę, czyli „Northern Hemisphere”. Początek jest prawdziwie hardrockowy: ostra gitara, w tle natomiast słychać dźwięki elektronicznych skrzypiec i w końcu – bluesowy, pełny wewnętrznego smutku i nostalgii, śpiew Geoffa Nicholsona. To właśnie dzięki partii skrzypiec, na których fenomenalnie gra Dave Arbus, kawałek ten nabiera niezwykłej wręcz motoryki i jednocześnie transowego charakteru. Kończy się on natomiast odgłosem dalekiego wybuchu (atomowego?), który – jak chcą tego muzycy – symbolizować ma „schyłek i upadek cywilizacji zachodniej”. Całkowicie odmienny w klimacie i nastroju jest utwór drugi, czyli „Isadora” – wspólna kompozycja panów Nicholsona, Rona Cainesa i Steve’a Yorka – poświęcony legendarnej baletnicy Isadorze Duncan. To swoisty taniec śmierci, w warstwie rytmicznej nawiązujący do muzyki dawnej (partia fletu), który z czasem eksploduje subtelną improwizacją/dialogiem rozpisaną(ym) na flet i dwa saksofony. Uwagę zwraca również prosty, aczkolwiek niezwykle dynamizujący ów kawałek, pochód gitary basowej. „Waterways” jest z kolei wyprawą w odległy świat Orientu. To prawdziwa minisuita (piosenka trwa niespełna siedem minut), której melodyczne bogactwo urzec może najbardziej wybrednych melomanów. Najpierw słyszymy tylko grające na dalekim planie skrzypce; później powoli dochodzą kolejne elementy: wokal i grająca wschodni motyw gitara Nicholsona, następnie saksofon Cainesa. Utwór nabiera tempa, by osiągnąwszy apogeum wrócić do pierwotnego balladowego motywu.
„Centaur Woman” to najbardziej bluesowy utwór na płycie; pierwsze takty przywodzą wręcz na myśl „Dazed and Confused” z wydanego w tym samym roku debiutanckiego albumu Led Zeppelin; później jednak wszystko ulega metamorfozie: dźwięki instrumentów dętych „łamią” bluesowy charakter tego utworu, a solo na basie Yorka dodaje mu posmaku prawdziwej psychodelii. Odniesieniu takiego samego wrażenia służy chyba szaleńcza partia saksofonu na zakończenie. Kolejny utwór – „Bathers” (oryginalnie otwierający drugą stronę longplaya) – jest muzycznym wizerunkiem jeziora Balaton na Węgrzech. Zapewne dlatego jego kompozytor (Caines) postanowił wpleść weń cygańskie motywy, które zresztą doskonale wpasowują się w usypiający, monotonny, nieco narkotyczny śpiew wokalisty. Mylić nieco może optymistyczny, zagrany na flecie, wstęp do utworu „Communion”; numer ten bowiem – inspirowany jednym z kwartetów smyczkowych Beli Bartoka – szybko zmienia się w patetyczną progresywną pieśń. O czym, co dziwić nie powinno, po raz kolejny decydują odgrywające pierwszoplanową rolę skrzypce. W podobnym nastroju utrzymany jest „Moth”, choć słuchając tego kawałka trudno pozbyć się wrażenia, że przepuszczanie głosu Nicholsona przez vocoder wcale nie wychodzi mu na dobre (o ile jeszcze nie razi to tak bardzo w zwrotkach, w refrenie jest już zupełnie niepotrzebne).
Opus magnum albumu „Mercator Projected” jest utwór ostatni – najdłuższy i najbardziej zróżnicowany stylistycznie i melodycznie – „In the Stable of the Sphinx”. Czegóż tu nie ma!? Hardrockowy podkład, „kosmiczne” solo Arbusa na skrzypcach (tak jak on potrafili grać chyba tylko Simon House z High Tide oraz – ale to dopiero parę lat później – Robbie Steinhardt z Kansas) i szalejące dęciaki w tle. Wykop, jakich mało! Z punktu widzenia współczesnego słuchacza największym minusem tego albumu jest produkcja. Niestety, jak na dzisiejsze standardy, utwory te brzmią niezwykle surowo; ale też w tym właśnie – paradoksalnie – tkwi także ich siła. Nie zapominajmy bowiem, że kapele takie jak East of Eden należały wówczas na muzycznym rynku do rewolucjonistów; dopiero upominały się o swoje prawa, stawiały pierwsze, niekiedy jeszcze niezgrabne, kroki. Największą ich zaletą – jak to często z rewolucjonistami bywało (przypomnijcie sobie, chociaż nie doszukujcie się bliższych analogii, Sex Pistols czy Nirvanę) – jest szczerość przekazu. A tego „inteligenciakom” z East of Eden odmówić na pewno nie można.
W roku płytowego debiutu zespół nagrał – w londyńskich studiach wytwórni Decca (pod okiem znanego producenta Davida Hitchcocka) – materiał na drugi album. „Snafu” trafiło na rynek rok później (1970). Jak to często bywa, debiutu pod względem artystycznym nie udało się przeskoczyć, chociaż trafił na krążek utwór „Nymphenburger”, nagrany w niecodzienny, jak na tamte czasy, sposób: Arbus, nagrywając partię skrzypiec, skorzystał aż z sześciu ścieżek, cztery kolejne „zajął” na gitarę Nicholson. I nie wiadomo w sumie, jak potoczyłaby się dalsza kariera zespołu (może wkrótce po wydaniu drugiej płyty odszedłby do wieczności), gdyby nie nagła i niespodziewana popularność piosenki „Jig-A-Jig”, która – w kwietniu 1971 roku – dotarła aż do siódmego miejsca angielskiej listy przebojów, utrzymując się nań nieprzerwanie przez dwanaście tygodni. To pozwoliło kapeli przestać się włóczyć i marnieć w małych klubach, gdzie grali dla niezbyt licznej publiczności, i podpisać w miarę przyzwoity kontrakt z firmą Harvest, będącą oddziałem szacownego EMI. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W tym samym 1971 roku ukazały się dwa kolejne longplaye zespołu: „East of Eden” oraz „New Leaf”; powoli dała się jednak zauważyć również zmiana profilu muzycznego. Grupa, która raz zakosztowała w popularności i listach przebojów, postanowiła pójść za ciosem, do czego usilnie namawiała zresztą muzyków macierzysta wytwórnia. Nowe piosenki niewiele już miały wspólnego z jazzowo-rockowo-orientalnymi wariacjami z płyty „Mercator Projected”. Rockowa publiczność z czasem niemal całkowicie odwróciła się od zespołu, co – prędzej czy później – musiało doprowadzić do rozłamu w kapeli.
Pierwszy, w 1972 roku, odszedł Arbus, za nim z East of Eden pożegnali się kolejni członkowie oryginalnego składu. Zespół jednak, o dziwo, nie przestał istnieć. Nazwę, co było precedensem w całym rockowym show-businessie, przejęli zupełnie nowi muzycy, wcześniej wcale nie związani z grupą. Zespół działał więc dalej, nagrywał płyty i koncertował, choć już na pewno nie był tym samym zespołem. Skrzypek Joe O’Donnell, gitarzysta Garth Watt-Roy, basista Martin Fisher i bębniarz Jeff Allen – pojawili się znikąd (niewiele o nich wiadomo, poza tym że ostatni z nich grał niegdyś w nieznanym szerzej zespole Beatstalkers) i tam też, po nagraniu czterech płyt – powrócili. Albumy: „Another Eden” (1975), „Here We Go Again” (1976), „It’s The Climate” (1976) i „Silver Park” (1978), choć sygnowane słodko brzmiącą dla ucha każdego fana rocka progresywnego nazwą, niewiele miały wspólnego z dokonaniami tej grupy z przełomu dekady. W 1978 roku zespół, jak wtedy mogło się wydawać, przeszedł do historii. Przynajmniej na osiemnaście lat! W połowie lat 90. grupę reaktywowali Dave Arbus, Geoff Nicholson i Ron Caines, którzy dokooptowali jeszcze do siebie basistę Jana Lehnego. W tym składzie powstała płyta „Kalipse” (1997), a potem – już bez stałego basisty – dwie kolejne: „Armadillo” (2000) i „Graffito” (2005). Żadna z nich nie odniosła nawet umiarkowanego sukcesu.
koniec
23 sierpnia 2014
Skład:
Geoff Nicholson – śpiew, gitara
Dave Arbus – skrzypce elektryczne, flet, dudy, saksofony
Ron Caines – saksofon sopranowy, saksofon altowy, organy Hammonda, śpiew (4)
Steve York – gitara basowa, harmonijka ustna, marimbula
Dave Dufont – perkusja, instrumenty perkusyjne

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Non omnis moriar: Brom w wersji fusion
Sebastian Chosiński

27 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj najbardziej jazzrockowy longplay czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Czas (smutnych) rozstań
Sebastian Chosiński

22 IV 2024

Longplayem „Future Days” wokalista Damo Suzuki pożegnał się z Can. I chociaż Japończyk nigdy nie był wielkim mistrzem w swoim fachu, to jednak każdy wielbiciel niemieckiej legendy krautrocka będzie kojarzył go głównie z trzema pełnowymiarowymi krążkami nagranymi z Niemcami.

więcej »

Non omnis moriar: Praga pachnąca kanadyjską żywicą
Sebastian Chosiński

20 IV 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj wspólny album czechosłowackiej Orkiestry Gustava Broma i kanadyjskiego trębacza Maynarda Fergusona.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.