Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 15 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Nie taki krautrock straszny: Ponury żniwiarz na tropie yeti. Zagmatwane losy Amon Düül i Amon Düül II

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 3 4 5

Sebastian Chosiński

Nie taki krautrock straszny: Ponury żniwiarz na tropie yeti. Zagmatwane losy Amon Düül i Amon Düül II

Czy Küblerowi, który do spółki z Meidem był twórcą wszystkich kompozycji, naprawdę chodziło o to, aby zamącić obraz, i od razu planował wymyślony przez siebie projekt sprzedać pod szyldem Amon Düül II – po ponad czterdziestu pięciu latach prawdopodobnie nie da się rozstrzygnąć. W każdym razie tak sądził John, którego Olaf nigdy nie zapytał o zgodę na wydanie „Utopii” pod szyldem monachijskiej formacji. Stylistycznie płyta utrzymana była w klimacie ostatnich produkcji Bawarczyków. Z ośmiu zawartych na longplayu numerów najlepiej prezentowały się „The Wolf-Man Jack-Show” (z hardrockowym otwarciem do złudzenia przypominającym „Come Together” The Beatles i freejazzowym saksofonem tenorowym Küblera), spacerockowa „Utopia No. 1” (ze wszechobecnym syntezatorem Mooga Jimmy’ego Jacksona), podniosły „Nasi Goreng” (z domieszką rocka symfonicznego i fusion) oraz zamykający całość „Jazz Kiste”, którego tytuł wyjaśnia w zasadzie wszystko. Był też oczywiście majestatyczny „Deutsch Nepal” z „przemową” Zachera i fortepianem Jacksona. Coś musiało być na rzeczy w domysłach Weinzierla!
Człowiek-świnia w transie
Trylogię nagraną dla United Artists zamknęła wydana w 1973 roku płyta „Vive la Trance”, będąca – jak uznali bracia Alan i Steven Freemanowie, autorzy poświęconej niemieckiej muzyce lat 70. XX wieku książki „The Crack in the Cosmic Egg” (2007) – „ostatnim prawdziwym i kreatywnym [dziełem] Amon Düül II”. Nagrano ją już bez Lothara Meida (słychać go jedynie w jednym numerze w chórku), którego zastąpił na basie nieznany wcześniej Robby Heibl. Heibl wniósł jednak do nowych kompozycji znacznie więcej, grając również – choć tylko w niektórych utworach – na gitarach rytmicznej i dwunastostrunowej, skrzypcach, wiolonczeli i przypominającym tarkę indiańskim güiro. Z zespołem pożegnał się również Fichelscher; tę lukę wypełniono natomiast, zapraszając do współpracy… Petera Leopolda, perkusistę pierwszego składu. Fakt ten nie wiązał się jednak z powrotem do czasów „Phallus Dei” czy „Yeti”. Stało się dokładnie na odwrót, nowe numery – poza dwoma – nie przekraczały granicy pięciu minut i niekiedy miały lekki charakter, zahaczający o inspiracje country (singlowy „Pigman”) bądź muzyką latynoamerykańską („Mañana”). Istotny, choć z powodów pozamuzycznych, wydaje się właśnie „Pigman”, który Weinzierl napisał z myślą o… producencie Olafie Küblerze. Choć raczej nie poinformował go o tym.
Na „Vive la Trance” nie brakuje też jednak ciekawych momentów! Jak psychodeliczne, przebojowe „Fly United” i „Trap”, przypominający dokonania romantyczno-progresywnego Renaissance i Annie Haslam „Jalousie”, oparty na majestatycznym brzmieniu organów „Im Krater blühn wieder die Bäume”, niepokojące „Apocalyptic Bore” i „Ladies Mimikry”, wreszcie najbardziej kojarzący się z dawnym Amon Düül II „Dr.”. Prawdziwą petardą okazuje się jednak umieszczony na zakończenie strony A longplaya „Mozambique”. Ta jego wersja trwa prawie osiem minut, singlowa jest o prawie połowę krótsza. Etniczny początek (teraz okazuje się, do czego Heiblowi potrzebne było güiro) z nastrojowym mruczandem chóru z czasem przeobraża się – między innymi za sprawą motorycznej sekcji rytmicznej – w ostrą jazdę rockowo-psychodeliczną, podczas której, zwłaszcza w końcówce, pasy bezpieczeństwa są niezbędne. Mimo kilku ewidentnych blasków, jako całość „Vive la Trance” wypada średnio, ale i tak o niebo lepiej niż w przypadku paru kolejnych albumów grupy z lat 70., które wydała już – powiązana z koncernem Telefunkena – wytwórnia Nova. Coraz większe naciski na muzyków spowodowały, że coraz bardziej odchodzili oni od swoich krautrockowych korzeni i tym samym tracili na oryginalności.
„Hijack” (1974), podwójny, na wskroś dziwaczny i niejednorodny stylistycznie „Made in Germany” (1975), „Pyragony X” (1976), „Almost Alive” (1977) i „Only Human” (1978) – były szybkim zjazdem po równi pochyłej. Dopiero wydany w 1981 roku longplay „Vortex” rodził nadzieję na poprawę jakości, lecz na nic się nie zdał, ponieważ krótko po jego publikacji muzycy rozwiązali zespół. John Weinzierl wyjechał wtedy do Walii, tam odnalazł basistę Dave’a Andersona i stworzył zupełnie nowy Amon Düül II (nazywany niekiedy mniej oficjalnie Amon Düül UK). Jego dokonania przypominały mariaż krautrockowej psychodelii i space rocka spod znaku Hawkwind. To wcielenie grupy, przez którą przewinęli się między innymi byli członkowie Van der Graaf Generator (perkusista Guy Evans), Ozric Tentacles (gitarzysta Ed Wynne) i Hawkwind (wokalista Robert Calvert), pozostawiło po sobie cztery albumy z premierowym materiałem: „Hawk Meets Penguin” (1982), „Meetings with Menmachines Inglorious Heroes of the Past…” (1983), „Fööl Moon” (1987/1989) oraz „Die Lösung” (1989), które w porównaniu z produkcjami Amon Düül II z drugiej połowy lat 70. robiły dużo lepsze wrażenie.
Psychodeliczne białe myszki
W ojczyźnie zespół popadł jednak w tym czasie w zapomnienie. Dopiero na początku lat 90. jego gwiazda rozbłysła na nowo, głównie za sprawą kompaktowych – francuskich, włoskich i niemieckich – reedycji wczesnych albumów („Phallus Dei”, „Yeti”, „Tanz der Lemminge”). Wydano również niepublikowane wcześniej materiały z pierwszego okresu działalności formacji, jak chociażby bardzo wartościowy, będący zapisem trasy po Wielkiej Brytanii, jaka miała miejsce wiosną 1973 roku, „BBC Radio 1 Live in Concert” (1992) czy nieco słabszy od strony technicznej japoński „Eternal Flashback” (1996), na który trafiło prawie siedemdziesiąt minut muzyki z lat 1969-1971, tak pociętej i zmontowanej, by stworzyć suitę. Dla wielbicieli krautrockowego Amon Düül II to na pewno wielka gratka. Na fali wzmożonego zainteresowania grupą zapadła też decyzja o jej reaktywowaniu. Muzyków wspierali zwłaszcza Japończycy, którzy od razu po wydaniu premierowego, nierównego jakościowo „Nada Moonshine #” (1995) – jednak z kilkoma dobrymi kompozycjami, jak „Castaneda Da Dream”, „Sirens in Germanistan”, „Carpetride in Velvet Night” i „Ça va” – zaprosili Niemców do siebie na koncerty. Ich pokłosiem stały się albumy „Live in Tokyo” oraz zawierający zremiksowane na nowo starocie „Kobe (Reconstructions)” (obie z 1996 roku).
Ostatnim przejawem działalności formacji było – początkowo dość tajemnicze – wydawnictwo „Bee a Such”. Gdy w kwietniu 2009 roku muzycy weszli do monachijskiego studia Dreamscape, aby zarejestrować nowe nagrania, oznajmili, że będzie to pierwszy premierowy materiał grupy od dwudziestu ośmiu lat (a więc od czasu „Vortex”). Problem był tylko taki, że wówczas nagrania te oficjalnie się nie ukazały. Zespół rok później udostępnił je jedynie, za opłatą, w Internecie oraz wypalał na domowej produkcji płytach CD w celach promocyjnych. Na szczęście cztery lata później zainteresowała się tymi utworami amerykańska wytwórnia Purple Pyramid i opublikowała je pod zmienionym, dużo bardziej chwytliwym tytułem „Düülirium”. Przy okazji pozmieniano też tytuły trzech z czterech kompozycji. I stała się jeszcze jedna ciekawa rzecz. W sesji uczestniczyło siedmioro muzyków: Renate Knaup, Chris Karrer, Lothar Meid, John Weinzierl i Daniel Fichelscher ze starej gwardii oraz dwóch artystów nigdy wcześniej z zespołem niezwiązanych: perkusjonista Jan Kahlert i francuski, chociaż od lat mieszkający w Bawarii, gitarzysta basowy Gerard Carbonell. Tymczasem na liście płac zamieszczonej na „Düülirium” ten ostatni wymieniony już nie został. Dlaczego – zespół nie wyjaśnia. Czyżby wykasowano zarejestrowane przez niego ścieżki basu?
„Düülirium” zawiera cztery kompozycje, które – jak na zespół istniejący od ponad czterdziestu lat – zaskakują świeżością. Ich wartość jest tym większa, że wpisując się w awangardową przeszłość formacji, czerpią również pełnymi garściami z czasów współczesnych. Co oznacza, że na płycie znajdą coś dla siebie zarówno wielbiciele „Phallus Dei” oraz „Yeti”, jak i gitarowej alternatywy XXI wieku. Otwarcie w postaci „On the Highway (Mambo la Liberta)” jest więcej niż mocne. Od pierwszych sekund Amon Düül II brzmi tutaj jak gigant indie-rocka, a gdy dodamy do tego jeszcze chropawy głos Chrisa Karrera w stylu Toma Waitsa, względnie Iggy’ego Popa – wrażenie jest tym większe. Nad utworem tym unosi się duch dekadencji i młodzieżowej rewolty z końca lat 60., a więc czasów, gdy Niemcy stawiali pierwsze kroki na scenie artystycznej. Z każdą kolejną minutą muzycy coraz bardziej się rozkręcają, wskakując na postpunkowe tory. Swoją drogą takiej zadziorności w warstwie muzycznej mogliby im pozazdrościć prawdziwi punkrockowi weterani. Wrażenie to pogłębia się jeszcze, kiedy do Chrisa dołącza urokliwie skrzecząca Knaup – ich duet daje znakomity efekt. W każdym razie tak dobry, że prawie dziewięć minut, jakie trwa ten numer, zlatuje jak z bicza strzelił.
Epilog: Stan po düülirium
W „Du kommst ins Heim” mamy do czynienia z zupełnie innym punktem wyjścia. Więcej tu awangardowej improwizacji w stylu Karlheinza Stockhausena, którego duch przyświecał zespołowi w początkach kariery. Karrer skupia się głównie na partiach skrzypiec elektrycznych, ale nie zapomina również o tym, aby poprzekomarzać się wokalnie z Renate. Oboje traktują swoje głosy jak kolejne instrumenty, które zgodnie wprzęgają do artystycznych poszukiwań całej formacji. „Du kommst…” płynnie przechodzi w „Standing in the Shadow”, w którym Amon Düül II powraca do stylistyki „On the Highway”. Znów jest więc postpunkowo – z mocno wyeksponowaną partią gitary basowej i chropawymi wokalami; to wrażenie pogłębione jest jeszcze faktem, że głos Knaup brzmi tak, jakby śpiewał… John Lydon z Public Image Ltd. Również ten numer, jak i oba wcześniejsze, ma bardzo luźną formę, której podstawę stanowią zespołowe improwizacje. Nie inaczej jest z zamykającym krążek dwuczęściowym „Back to the Rules / Walking to the Park”, który na „Bee as Such” nazywał się po prostu „Psychedelic Suite”. Początek jest bardzo spokojny i wyciszony, delikatnej partii gitary basowej towarzyszą „plumkania” syntezatorów, z kolei głosy ludzkie poddawane są nieustannym modulacjom. Dopiero w części drugiej grupa postanawia przypomnieć o swoich rockowych korzeniach. Ostre partie gitar – kłaniają się panowie Weinzierl i Karrer – oplatające rozpędzoną sekcję rytmiczną, ponownie zabierają słuchaczy do świata post-punku. I tak aż do ostatniej sekundy.
„Düülirium” nie dołączy wprawdzie do grona klasycznych albumów Amon Düül II i nie będzie wymieniane przez wielbicieli zespołu jednym tchem wraz z tymi, które powstały w pierwszej połowie lat 70., ale muzycy na pewno nie mają czego się wstydzić. Tym bardziej można żałować, że zaledwie rok po reedycji „Bee as Such” zmarł Lothar Meid; był zresztą drugim – po Peterze Leopoldzie – wieloletnim członkiem grupy, który udał się na wieczny spoczynek. Ale nie oznaczało to wcale końca istnienia formacji. Jeżeli wierzyć oficjalnej stronie internetowej, to monachijczycy wciąż jeszcze koncertują (a przynajmniej pojawiali się na scenie jesienią ubiegłego roku). I to w składzie zasługującym na szczególną uwagę, z Renate Knaup, Chrisem Karrerem, Johnem Weinzierlem, Dannym Fichelscherem i Dieterem Serfasem na czele, których wspierają młodzi adepci rocka – basista Dario Krajina, perkusjonista Jan Kahlert oraz klawiszowiec Ulrich Linzen. Jeśli mają w sobie tyle energii, by spotykać się z zapewne wymagającą publicznością, to może nie zabraknie im jej także na to, by wejść jeszcze raz do studia i… Marzyć nikt nie zabroni!
koniec
« 1 3 4 5
18 grudnia 2023

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Jak to jest płynąć „trzecim nurtem”…
Sebastian Chosiński

11 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Od krautu do minimalistycznego ambientu
Sebastian Chosiński

6 V 2024

Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.