Dołącz do nas na Facebooku

x

Nasza strona używa plików cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Więcej.

Zapomniałem hasła
Nie mam jeszcze konta
Połącz z Facebookiem Połącz z Google+ Połącz z Twitter
Esensja
dzisiaj: 15 maja 2024
w Esensji w Esensjopedii

Nie taki krautrock straszny: Ponury żniwiarz na tropie yeti. Zagmatwane losy Amon Düül i Amon Düül II

Esensja.pl
Esensja.pl
« 1 2 3 4 5 »

Sebastian Chosiński

Nie taki krautrock straszny: Ponury żniwiarz na tropie yeti. Zagmatwane losy Amon Düül i Amon Düül II

Współproducentem „Phallus Dei”, jak i kilku kolejnych płyt zespołu, był Olaf Kübler – wzięty muzyk jazzowy, saksofonista. Jego rola w Amon Düül II nie wydaje się jednak do końca jasna. John Weinzierl ani razu nie przedstawia go w pozytywnym świetle. Przekonuje, że Olaf nie rozumiał ich muzyki i tym samym nic do niej nie wnosił; z drugiej strony miał odpowiadać także za finanse grupy i co do tego, czy radzi sobie z nimi właściwie, również były – mówiąc enigmatycznie – pewne wątpliwości. Dopóki jednak pieniądze płynęły do kieszeni muzyków wartkim strumieniem, a ich hipisowska natura nie skłaniała do gromadzenia dóbr doczesnych – mało kto zwracał uwagę na takie szczegóły. Tym bardziej że po sukcesie „Phallus Dei” szefowie Liberty oczekiwali szybkiego ciągu dalszego. Należało więc zakasać rękawy i wrócić do studia. W efekcie w marcu 1970 roku światło dzienne ujrzało wydawnictwo zatytułowane „Yeti”. Kolosalne wrażenie robiła już sama okładka przedstawiająca „ponurego żniwiarza”, którego na potrzeby sesji zdjęciowej „zagrał” eksklawiszowiec Amon Düül Wolfgang Krischke. Przyszłość dopisała do jego „roli” złowieszcze memento. Kilka tygodni później podczas narkotykowego tripu zamarzł w lesie.
W poszukiwaniu człowieka śniegu
„Yeti” został nagrany w nieco okrojonym składzie; w porównaniu z „Phallus Dei” w studiu zabrakło przede wszystkim Burcharda, który postanowił skupić się na działalności Embryo, oraz Serfasa i Trülzscha, których Christian zabrał ze sobą. Nie wpłynęło to jednak w żaden sposób na ograniczenie twórczych możliwości pozostałych muzyków. Wręcz przeciwnie! Zarejestrowali tyle materiału, że postanowiono wydać go na dwóch płytach. Co ciekawe, gdy sesja zbliżała się do końca, producent uznał, że brakuje jeszcze mniej więcej pięciu minut muzyki. Wtedy Weinzierl z biegu skomponował „Archangels Thunderbird”, Rogner dopisał słowa, a zaśpiewała Renate. I tym sposobem powstał jeden z najlepszych utworów w całej historii Amon Düül II – zadziorny, punkowo-metalowy, z histerycznym krzykiem Knaup i southernową gitarą Johna. Dziś jeszcze słuchając go, nie sposób usiedzieć w miejscu – można więc sobie wyobrazić, jaką petardą był pół wieku temu, gdy „Yeti” trafił do sprzedaży. I pomyśleć, że taką moc niósł z sobą jeden z najkrótszych numerów na płycie! Czego można było zatem spodziewać się po tych dłuższych? Zobaczmy.
„Soap Shop Rock” to czteroczęściowa suita, która zaczyna się bardzo zadziornie, a w warstwie wokalnej wręcz histerycznie („Burning Sister”), później natomiast przechodzi przez fazy psychodeliczno-melodeklamacyjną („Halluzination Guillotine”) i orientalną („Gulp a Sonata”), by na koniec powrócić do wątku znanego z otwarcia, tyle że ze skrzypcową repryzą Chrisa Karrera („Flesh-Coloured Anti-Aircraft Alarm”). Kolejne dwa numery na stronie A to eksperymentalny „She Came Through the Chimney” (z arcyciekawym duetem organowo-skrzypcowym) oraz wspomniany już przebojowy „Archangels Thunderbird”. Stronę B wypełniły cztery krótsze, stylistycznie powiązane ze sobą kompozycje: gitarowe „Cerberus” (z wybijającym się na plan pierwszy Weinzierlem grającym na gitarze dwunastostrunowej), „The Return of Ruebazahl” i „Eye-Shaking King” (oba z ostrymi przesterami) oraz wprowadzający – prócz niepokoju – także nieco delikatności „Pale Gallery”. Czego można spodziewać się po wypełniającym całą stronę C utworze tytułowym, podpowiada jego podtytuł: „Improvisation”. Podobnie jak w przypadku „Phallus Dei” (chodzi o konkretny numer, nie całą płytę), mamy tu do czynienia z przemyślanym, rozbudowanym freerockowym kawałkiem, w którym muzycy umiejętnie operują zróżnicowanymi nastrojami, nie stroniąc przy tym od zapadających w pamięć partii solowych.
Na stronę D trafiła druga „improwizacja” – „Yeti Talks to Yogi”. Muzycznie jest ona kontynuacją poprzedniczki, co słychać jeszcze wyraźniej, gdy słucha się albumu z płyty CD. Pod wieloma względami ciekawszy wydaje się jednak numer zamykający całe wydawnictwo – „Sandoz in the Rain”. Do jego nagrania zaproszono między innymi, wyciągając tym samym rękę na zgodę, dwóch byłych kolegów z Amon Düül: basistę Ulricha Leopolda i gitarzystę oraz wokalistę Rainera Bauera; trzecim gościem był natomiast jazzowy flecista Thomas Keyserling. Dużo tu dźwięków eksperymentalnych (vide świszczące organy) i etnicznych (flet plus bongosy), ale nie ma niczego, co byłoby szczególnie zaskakujące. A jednak po wydaniu płyty to ta właśnie kompozycja narobiła najwięcej szumu. Okazało się bowiem, o czym ponoć muzycy nie wiedzieli (w co należy wątpić), że Sandoz to nazwa szwajcarskiego przedsiębiorstwa produkującego… LSD. Firma chciała nawet pozwać zespół za bezprawne użycie nazwy, lecz ostatecznie dała się przekonać, że był to przypadek. Trochę trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, że nagrywając „Sandoz in the Rain” (jak i całe „Yeti”), wszyscy muzycy byli na „kwasie”. Możliwe jednak, że działania prawników spółki podejmowane były jedynie pro forma, a w rzeczywistości jej właściciele cieszyli się z darmowej reklamy.
Mechanizm wyparcia
„Yeti” ugruntował pozycję Amon Düül II na rockowym rynku. Zespół stawał się coraz popularniejszy, grał też z roku na rok coraz więcej koncertów, ale to nie znaczy, że muzykom było łatwo i przyjemnie. Intensywne życie artystyczne i nie mniej gwałtowne osobiste w ramach hipisowskiej wspólnoty sprawiało, że niektórzy „pękali”. W 1971 roku z grupą rozstali się Shrat, który założył własną formację krautrockową Sameti, oraz Dave Anderson, który wrócił do Anglii i na dwa lata przyłączył się do Hawkwind (później jego miejsce zajął Lemmy Kilmister). Miejsce tego drugiego zajął, przyprowadzony przez Olafa Küblera, zmarły w listopadzie 2015 roku Lothar Meid, który wcześniej udzielał się w Embryo i jazzrockowych formacjach saksofonisty Klausa Doldingera (Motherhood i Passport). Choć Meid grał w grupie – z przerwami – przez trzy kolejne lata, nigdy (na własne życzenie) nie stał się jej prawdziwym członkiem. Był, jak można sądzić, zbyt profesjonalny – przychodził do studia, nagrywał, co trzeba, a potem… „ulatniał się”. Weinzierl podejrzewał, że przystał do nich jedynie dla pieniędzy. Najbardziej natomiast irytowało Johna, że na koncertach nie potrafił poprawnie odegrać skomponowanych przez niego numerów. Czy tak było w rzeczywistości – tego nigdy się już nie dowiemy.
Dużo bardziej przydatnym nabytkiem personalnym okazał się zafascynowany elektroniką inżynier dźwięku Kalle (Karl-Heinz) Hausmann. Sam budował różnego rodzaju modulatory, które potem zespół wykorzystywał w studiu podczas sesji do swego trzeciego wydawnictwa – „Tanz der Lemminge” (1971). Mając w pamięci powodzenie, jakim cieszył się u słuchaczy „Yeti”, wydawca nie miał nic przeciwko temu, aby drugi raz z rzędu opublikować album dwupłytowy. Tym razem jednak były to dwa stylistycznie różne krążki. Pierwszy – nazwijmy go klasycznym – powstał w składzie rozszerzonym: do Karrera, Weinzierla, Knaup, Rognera, Meida i Leopolda dołączyli wspomniany już Hausmann, grający na sitarze Al Gromer Khan (w rzeczywistości Niemiec Alois Gromer), odpowiadający za melodeklamację w jednym numerze aktor Rolf Zacher oraz – i on był w tym gronie najważniejszy – amerykański czarnoskóry pianista i organista jazzowy Jimmy Jackson (związany przez jakiś czas z Embryo). Drugi winyl wypełniła natomiast w dużej mierze improwizowana muzyka filmowa, która znalazła się w ścieżce nakręconego w Izraelu przez Veita Relina dramatu „Chamsin” (opartego na opowiadaniu „Oblubienica z Messyny” Friedricha Schillera). Ta powstała jedynie w składzie czteroosobowym, który tworzyli Chris, John i Peter (na fortepianach) oraz Falk-Ulrich (wykorzystujący elektroniczne zabawki Hausmanna).
Weinzierl uważał, że każda kolejna płyta Amon Düül II była zapisem innego stanu świadomości członków zespołu. O czym świadczyła więc „Tanz der Lemminge”? O niezgodzie na mechaniczny, odhumanizowany tryb życia, który prowadzi ludzkość, osłabiając jej psychikę, do samozniszczenia. Aby nie dopuścić do katastrofy, należy… przebudzić się. I taką właśnie rolę Niemcy przypisywali swemu nowemu longplayowi. Stronę A wydawnictwa wypełniła wielowątkowa, o wielce znaczącym tytule suita „Syntelman’s March of the Roaring Seventies”. Nie prezentuje ona wprawdzie prekursorskiego oblicza formacji, ale na pewno usłyszeć można w niej, głównie za sprawą Lothara i Jimmy’ego, nowe elementy – do rocka i psychodelii dołączył blues i jazz. Najciekawszym fragmentem jawi się wypełniający połowę czasu „Telephonecomplex” – zróżnicowany pod względem dynamiki i form przekazu (w znacznie szerszym stopniu wykorzystano gitarę akustyczną i fortepian), ale też nie stroniący od ostrzejszych, rockowych inklinacji. Jeszcze więcej dzieje się w podzielonym na siedem fragmentów dziewiętnastominutowym „Restless Skylight-Transistor-Child”, który zajął całą stronę B.
Karnawał w Uruk
Nie brakuje tu z jednej strony wycieczek w nieznane dotąd dla Amon Düül II rejony, jak country („Landing in a Ditch”) czy muzyka indyjska („A Short Stop at the Transsylvanian Brain-Surgery”), z drugiej dominuje, jak wielokrotnie wcześniej, przesterowana rockowa gitara, wspierana przez skrzypce i organy („Race from Here to Your Ears”). Zakończenie przynosi natomiast zaskakujące ukojenie, które jest w takim samym stopniu zasługą pięknego wokalnego duetu Meid-Knaup („Riding on a Cloud”), co aktorskiej melorecytacji Zachera („H.G. Well’s Take-Off”). Druga, „filmowa” płyta przywodzi na myśl psychodeliczno-eksperymentalne ścieżki dźwiękowe Pink Floyd (do „More” i „Zabriskie Point”), chociaż w muzyce Amon Düül II tych eksperymentów i psychodelii jest jeszcze więcej. Przede wszystkim w rozimprowizowanym „The Marilyn Monroe-Memorial-Church”, którego mroczność potrafi przyprawić o ciarki na plecach. Trzy pozostałe utwory – „Chewing Gum Telegram”, „Stumbling over Melted Moonlight” oraz „Toxicological Whispering” – są już bardziej przewidywalne, głównie dlatego, że więcej jest w nich rocka, który znamy już z „Phallus Dei” i „Yeti”.
« 1 2 3 4 5 »

Komentarze

Dodaj komentarz

Imię:
Treść:
Działanie:
Wynik:

Dodaj komentarz FB

Najnowsze

Nie taki krautrock straszny: Średnio udane lądowanie
Sebastian Chosiński

13 V 2024

W połowie lat 70. zespół Can zmienił wydawcę. Amerykanów z United Artists zastąpili Brytyjczycy z Virgin. Pierwszym albumem, jaki ujrzał światło dzienne z nowym logo na okładce, był „Landed” – najsłabszy z wszystkich dotychczasowych w dorobku formacji z Kolonii.

więcej »

Non omnis moriar: Jak to jest płynąć „trzecim nurtem”…
Sebastian Chosiński

11 V 2024

Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj album z „trzecionurtowymi” kompozycjami Pavla Blatnego w wykonaniu Orkiestry Gustava Broma.

więcej »

Nie taki krautrock straszny: Od krautu do minimalistycznego ambientu
Sebastian Chosiński

6 V 2024

Pierwsza nagrana po rozstaniu z wokalistą Damo Suzukim płyta Can była dla zespołu próbą tego, na co go stać. Co z tej próby wyszło? Cóż, „Soon Over Babaluma” nie jest może arcydziełem krautrocka, ale muzycy, którzy w składzie pozostali, czyli Michael Karoli, Irmin Schmidt, Holger Czukay i Jaki Liebezeit, na pewno nie musieli wstydzić się jej.

więcej »

Polecamy

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku

A pamiętacie…:

Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski

Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski

Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski

Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski

Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski

Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski

Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski

Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski

The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski

T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski

Zobacz też

W trakcie

zobacz na mapie »
Copyright © 2000- – Esensja. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Jakiekolwiek wykorzystanie materiałów tylko za wyraźną zgodą redakcji magazynu „Esensja”.