Piotr „Pi” Gołębiewski [70%]
Przyznajcie się z ręką na sercu, czy ktoś z Was czekał z wytęsknieniem na nową płytę Mr. Big? Ja nie. Owszem, do tej pory lubię posłuchać ich sztandarowego kawałka „To Be With You”, a album „Lean Into It”, z którego pochodzi, jest dla mnie sentymentalną wycieczką do czasów dzieciństwa, ale co tu dużo mówić, Mr. Big pod względem popularności zawsze przegrywał z kolegami po fachu, pokroju Guns N’Roses czy Bon Jovi. A jednak „What If…” okazał się płytą mniej wymuszoną niż nieszczęsna „Chinese Democracy” i nagraną z energią, której dziś Jon Bon Jovi z kolegami może pozazdrościć. Początek krążka może zmylić – dwa pierwsze kawałki („Undertow” i „American Beauty”) to takie standardowe rockowe granie z końca lat 80., ale potem robi się o wiele ciekawiej. Oczywiście całość ma w sobie posmak klimatu retro, ale przecież inaczej być nie mogło; ważne, że panowie mieli kilka fajnych pomysłów, które potrafili wdzięcznie przekazać. Mamy więc rozpędzone torpedy w postaci „Still Ain’t Enough for Me” i „Once Upon a Time” oraz riffowe szaleństwo („I Won’t Get In My Way”, „As Far As I Can See”), a wszystko to wzbogacone obowiązkowymi, zgrabnymi gitarowymi solówkami. Mimo to najlepszym momentem płyty jest ponownie ballada, z tym że „Stranger In My Life” ma zupełnie inny charakter niż luzacki „To Be With You”; to numer bardziej mroczny i podniosły, który dziś co prawda nie ma szans stać się przebojem, ale gdyby został nagrany na początku lat 90., mógłby śmiało konkurować na listach przebojów z, powiedzmy, „Always” Bon Jovi. „What If…” jest skierowana przede wszystkim do tych, którzy z sentymentem wspominają, jak wieszali na ścianach plakaty Mr. Big wyrwane z „Brava” (choć dziś trudno w to uwierzyć).
Piotr „Pi” Gołębiewski [70%]
Trzeba przyznać, że chłopaki fajnie to wymyślili! Po ogromnym sukcesie dołującego w wymowie concept albumu „The Black Parade” wrócili z jego przeciwieństwem – przebojowym, mieniącym się jaskrawymi kolorami, totalnie szalonym „Danger Days: True Lives of the Fabulous Killjoys”. Muzyka My Chemical Romance, choć zawsze bardzo melodyjna, jeszcze nigdy nie miała w sobie takiego ładunku radiowej przebojowości, który z powodzeniem sprawdza się na dyskotekowych parkietach. Odważny to krok, bo do tej pory standardowego fana (a bardziej fankę) zespołu określał czarny strój i mocny, rozmazany makijaż, tymczasem muzycy przedstawili światu swoje nowe alter ego – grupę Fabulous Killjoys, która w 2019 roku walczy ze złą korporacją Better Living Industries. Zgodnie z futurystycznymi założeniami panowie mają własne pseudonimy i ubierają się w kolorowe ciuchy, a ich specjalnością jest granie skocznej muzyki w postaci „Planetarny (GO!)” i „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na Na)”. Wszystko to ma swój urok i bez wątpienia stanowi wciągającą całość (choć muzycy twierdzą, że nie mamy do czynienia z concept albumem). Co tu dużo mówić, krążka się świetnie słucha i jeśli jesteście w stanie zaakceptować taką konwencję, na pewno wam się spodoba. Jedynym zgrzytem są teksty, które nie bardzo pasują do prześmiewczego klimatu całości. Może odpowiedzialny za nie Gerard Way (lub według nowej nomenklatury Poison Party) inaczej nie potrafi lub przestraszył się całkowitej zmiany kursu i niestety nie wrzucił na luz, w efekcie czego na siłę w rytm wesołej, luzackiej muzyki serwuje poważne rozważania o społeczeństwie klasowym („DESTROYA”), zgubnym hedonizmie („Party Poison”) i dorosłości („The Kids from Yesterday”).
Jakub Stępień [40%]
Negatyw to druga po Myslovitz siła pochodząca z jednego ze śląskich miast. Na pierwszych dwóch płytach chłopaki pokazali, że jak chcą, to potrafią. Nie były to albumy na miarę ich bardziej znanych sąsiadów, lecz było czego posłuchać. „Virus” to powrót zespołu po pięciu latach, jakie minęły od słabego „Manchesteru”. Niestety, nowy krążek udowadnia, że można nagrać jeszcze gorsze piosenki. Nie ma tu niczego, co mogłoby zatrzymać przy głośnikach na dłużej, za to są chwile, które potrafią porządnie zniechęcić do Mietalla i spółki. Zgrane akordy, przeciętne, by nie napisać fatalne, teksty plus nudne melodie i drażniąca maniera wokalisty. Momentami utwory brzmią niczym autopastisz. Kawałek tytułowy i „Srebrny dym” coś jeszcze w sobie mają, „Grzech” nawet przyjemnie kołysze, resztę natomiast można sobie darować. Niech sobie chłopaki grają, na szczęście nie ma przymusu ich popisów słuchać.
Piotr „Pi” Gołębiewski [40%]
Wygląda na to, że Sirenia na zawsze pozostanie młodszą – gorszą – siostrą grup Lacuna Coil i Within Temptation. Jej nowy album – „The Enigma of Life” – tej sytuacji nie zmieni. Jest to bowiem porcja bardzo zachowawczego i standardowego gothic metalu, który już chyba nie ekscytuje nawet najbardziej wrażliwych emo-gothów. Całość jest bardzo melodyjna, ale poszczególne kawałki nie różnią się od siebie, a wygładzona produkcja potęguje wrażenie jednolitości. Gitary i perkusja zostały schowane za klawiszami i partiami chóralno-orkiestrowymi, przez co, nawet kiedy pojawiają się bardziej zadziorne riffy, zupełnie nie czuć ich mocy. Największym atutem zespołu jest obecna wokalistka, urocza Hiszpanka kryjąca się pod pseudonimem Ailyn. Dziewczyna świetnie sobie radzi. Zarówno pod względem umiejętności wokalnych, jak i urody w niczym nie ustępuje bardziej znanym koleżankom – Cristinie Scabbia i Sharon del Aden. Niestety, bez wsparcia zespołu i dobrych kompozycji nie sprawi, że Sirenia stanie się czymś więcej niż tylko kolejnym skandynawskim gothic bandem.
Jakub Stępień [50%]
Sam „comeback” Stone Temple Pilots to zapewne wydarzenie, lecz nowy album już nie. Średnia płyta, bez rewelacji, ale i bez totalnych gniotów. Zupełnie bezpłciowa. Żwawe rock’n rolle przeplatane balladami mogą się jednak podobać, lecz do tego, by zachwycić, wiele im brakuje, mimo że początek krążka daje nadzieję na coś więcej. „Between The Lines” to mocne otwarcie, taka ostra jazda po bezdrożach, „Take A Load Off” to typowi Pilots z charakterystycznymi barwami gitar i zawieszonym gdzieś obok wokalem – tak, tak, lata 90. stają przed oczami. Dalej jest już zdecydowanie słabiej i momentami wieje nudą, przez co konkluzja dotycząca Stone Temple Pilots A.D. 2010 może być jedna. To nie jest powrót po wielu latach do dawnej formy. Jedynym ratunkiem dla twórczości tego zasłużonego bandu wydaje się powrót również do dragów, czego oczywiście życzyć nie wypada i nie należy.
Mieszko B. Wandowicz [70%]
Dostępny tylko w sieci minialbum „Untitled” to kolejna po EP-ce „Youth” („Youth” od klasycznego utworu Soft Cell, przerobionego na płytce) porcja dźwięków, jaką dla umilenia oczekiwania na trzeci długogrający krążek raczy miłośników swojej twórczości holenderski duet. Zarazem zaś pierwszy materiał, podczas powstawania którego Niels Van Hoornblower nie miał już nic wspólnego z The Legendary Pink Dots, przez co Strange Attractor stał się jego podstawowym zajęciem. Są tutaj trzy utwory. Pierwszy, „A Moment”, jest najspokojniejszy i najbardziej oczywisty, także dzięki temu, że śpiewa w nim koncertowa wokalistka formacji – Marie-Claudine Vanvlemen. Jej mocny, ale mało zadziorny głos, zawsze dodający muzyce zespołu łagodności, współgra ze zgrabnym, dość typowym nujazzowym kawałkiem, ubarwionym płynącymi tonami saksofonu. Za to dwa następne numery pokazują, dlaczego Strange Attractor to najbardziej niepokojący chillout, jaki można sobie wyobrazić. W „Ray Potato” gości Blaine Reininger z Tuxedomoon i powoli pulsującą elektronikę uzupełnia oszczędnymi partiami skrzypiec oraz złowieszczym śpiewem; saksofon brzmi brudno i nisko; w tle nie brak odpowiednio tajemniczych efektów. „Iron Horse” z udziałem Grahama Lewisa (Wire; „The Best Things Are Left Unspoken” z ostatniego albumu Attractora) jest szybszy i prowadzony przez głośny, elektroniczny rytm. Te kompozycje przypominają, że nie tak dawno grupa nagrała „Sleaze”, i pozwalają mieć nadzieję, iż jej twórczości nie zdominują miłe piosenki. Oby, bo zwłaszcza „Ray Potato” pokazuje, że nadal potrafią Hoornblower z Kruysdijkiem nagrywać utwory wybitne.
Jakub Stępień [60%]
Ten pan powinien zasłużyć na osobną recenzję, ale jeśli największa nadzieja amerykańskiej sceny folkowo-alternatywnej pogrąża się w oparach chorej ambicji, pozostańmy przy kilku zdaniach. Niewątpliwie nie tylko ja czekałem na tę płytę. Wydawało się, że Sufjan ma wszystko, co potrzebne, by nagrać arcydzieło: talent, duszę, umiejętności i przede wszystkim wizję. Jednak gdzieś się pogubił. To nie jest zły album, lecz autor zdecydowanie przegiął. Odnoszę wrażenie, że za bardzo pochłonęła go myśl o arcydziele. Zbudować ze starych folkowych klocków nową budowlę w oparciu o elektroniczne brzmienia i syntetyczne aranżacje to był dobry pomysł. Są tu momenty, kiedy serce mocniej bije, wokale urzekają harmoniami, a połamane i postrzępione bity nie dają o sobie zapomnieć, lecz gdzieś – z każdym kolejnym numerem – ulatnia się ta magia, odróżniająca artystów i muzykę wysokich lotów od całej przeciętnej rzeszy muzyków i dźwięków. Oddając Stevensowi, co mu należne, wspomnieć wypada o świetnym, beatlesowym „Too Much”, bogatym aranżacyjnie „Age Of Adz”, urzekającym wokalizami „Now That I’m Older” i frapującym, pokręconym „Get Real Get Right”. Niewątpliwy urok ma „All for Myself”, ale już kończący całość, rozdmuchany i przekombinowany „Impossible Soul” jest tylko dowodem przerostu formy nad treścią.
White Lies maja wyższą ocenę, niż The Strokes? Wpisujemy miasta, które robią [facepalm]
;P