Esensja słucha: Październik 2012 (2) [ - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Bardzo monotonnie, jeśli chodzi o ekstrakty, prezentuje się druga odsłona październikowego „Esensja słucha”. Na szczęście dominują w niej płyty „dobre”, a takie bez wątpienia warto poznać.
Esensja słucha: Październik 2012 (2) [ - recenzja]Bardzo monotonnie, jeśli chodzi o ekstrakty, prezentuje się druga odsłona październikowego „Esensja słucha”. Na szczęście dominują w niej płyty „dobre”, a takie bez wątpienia warto poznać.
Angus Stone „Broken Brights” (2012) [70%] Julia i Angus dali się poznać światu jako miłośnicy akustycznych gitar i folkowego, głębokiego brzmienia. Kontynuując zapędy muzykalnych rodziców, nagrali dwa długogrające albumy – „A Book Like This” oraz „Down The Way”. Obok wspólnej twórczości australijskie rodzeństwo realizuje się także w solowych projektach. Angus ma już na koncie bardziej bluesowy „Smoking Gun” (pod szyldem Lady Of The Sunshine), a w tym roku wydał firmowany własnym nazwiskiem „Broken Brights”. Jego oficjalny indywidualny debiut nie stanowi zaskoczenia – to pełna przejmujących i kołyszących dźwięków płyta, która pokazuje, że pop, rock i folk dają się bez problemu łączyć w przystępnych dla szerokiej publiczności kompozycjach, jeśli tylko zabiera się za to prawdziwie utalentowany muzyk. Stone stawia oczywiście tradycyjnie na gitary, lecz nie oznacza to wcale sennej i akustycznej monotonii. Przede wszystkim w wielu momentach dochodzą do nich liczne wspomagające instrumenty: mandolina, harmonijka, tamburyn, skrzypce, fortepian, trąbka, flet i wiele innych. Na dodatek „Broken Brights” ma wyraźnie mocniejsze fragmenty: jak znakomity „Bird On The Buffalo” doładowany chwilami silną gitarą elektryczną i prowadzony dość żwawo przez miarową perkusję, jeszcze cięższy „It Was Blue” albo mroczny „Only A Woman”. Jednocześnie artysta urzeka delikatnymi, nieraz balladowymi kompozycjami – „Broken Brights”, „Apprentice Of The Rocket Man”, „The Wolf And The Butler” to tylko niektóre spośród nich. Wydaje się jednak, że najlepiej z zestawu wypadają utwory pośrednie – jakoś ujmujące delikatnością, ale optymistyczne, w pewien sposób słoneczne i niepozbawione przy tym przyjemnego i kołyszącego rytmu. Mowa choćby o „Be What You Be” oraz „Wooden Chair” (z przykuwającym uwagę gwizdanym motywem). Wspomnieć wypada również o zauważalnych celtyckich nawiązaniach czy westernowym klimacie, który sączy się z głośników podczas odsłuchu co najmniej kilka razy. Dodajmy solidny i sprawdzony przecież wokal oraz raczej przewidywalne tematy większości piosenek i mamy naszkicowany obraz całego „Broken Brights”. Dobrego i różnorodnego krążka. Donkeyboy „Silver Moon” (2012) [60%] Norwegowie wciąż eksperymentują – „Silver Moon” jest, podobnie jak poprzedni krążek grupy, „Caught In A Life”, dosyć interesującą mieszaniną popu, rocka i elektroniki. Zespół cały czas próbuje zaskakiwać i nieustannie szuka własnego stylu. Pierwszy album został ciepło przyjęty przez krytyków i słuchaczy, teraz znów wyszło nieźle, ale niezbyt odkrywczo. Zapoznanie się z nową produkcją Donkeyboya nieuchronnie prowadzi do odczucia déjà vu. Znów mamy jeden hit – niegdyś „Ambitions”, a teraz „City Boy”. Po raz kolejny też po odsłuchaniu reszty utworów można czuć pewien niedosyt, mimo że większość z nich jest po prostu przyjemna, z melodyjnymi, wpadającymi w ucho refrenami. Na większą uwagę zasługują „Pull Of The Eye”, „All Up To You” oraz „Get Up” (gdzie wokalistka puszcza do nas oko, przyznając, że bardzo nie lubi poniedziałków – skąd my to w Polsce znamy?). Poza tym przypadkowym zabiegiem nie ma jednak w tych tekstach niczego rewolucyjnego. Ot, typowa produkcja, która może nam towarzyszyć w codziennych czynnościach i nie przeszkadza w skupieniu się na czymś znacznie ważniejszym. Czy o to właśnie chodziło Skandynawom? Jeśli tak, to sprawili się niemal doskonale. „Silver Moon” jest ciekawy, momentami zaskakujący, ale nie wybija się ponad przeciętność. Jeśli natomiast zespół miał zamiar wykreować coś oryginalnego i niespotykanego, to niestety przecenił swoje możliwości. A może nie do końca przemyślał sprawę, spieszył się, bał pójść dalej? Jakby przy tworzeniu zabrakło śmiałości; a przecież, jak uczył Wergiliusz, „Audentes Fortuna iuvat”, co się klaruje tak, iż szczęście sprzyja odważnym. Asekuranctwo sprawiło, iż wielki potencjał wyparował i gdzieś się ulotnił. W ten sposób powstała niełatwa do zaklasyfikowania płyta, której nie można z czystym sumieniem ani do końca polecić, ani zdecydowanie odradzić. Kuśka Brothers „Czy jest tu fajnie?” (2012) [70%] Jedna z najbardziej kopniętych rockowych kapel w naszym kraju wydała w tym roku swój drugi studyjny album. Olsztyński zespół jest znany przede wszystkim z żywiołowych i interesujących koncertów, podczas których świetnie bawi się razem z publicznością, układa rymowanki na poczekaniu i stroi sobie niewybredne żarty. Tę radosną, wesołą atmosferę udało się na szczęście przenieść na płytę. To sprawia, że „Czy jest tu fajnie?” jest produkcją bardzo udaną. Słychać, że muzycy żyją pełną piersią i wcale nie zamierzają zbyt szybko dorastać (o czym śpiewają zresztą w piosence „Wszyscy jesteśmy”). Punkrockowe utwory zgrabnie wprowadzają słuchacza w młodzieżowy klimat luźnych imprez; aż chce się włączyć jakiś film dla nastolatków, „American Pie” lub coś podobnego. „Czy jest tu fajnie?” byłoby zresztą doskonałym soundtrackiem do takiej właśnie pozycji. Może kiedyś jakiś reżyser zaproponuje Kuśce współpracę? Trzeba również oddać cesarzowi, co cesarskie – nie wszystkie piosenki dotyczą tylko szaleństw i dochodzenia do przytomności chłodnym świtem. „Piłka mnie strzela” to nagranie pełne celnych futbolowych obserwacji. „Kalipso” nieodparcie kojarzy mi się z wielkim, letnim hitem OMC „How Bizarre”. Na albumie znalazło się też miejsce na melancholijne rozważania („Wspomnienia”) i żartobliwie pojmowaną tęsknotę za przeszłością, wyrażoną przez wspomnienie… marki papierosów („Giewonty”). „Kulawy chłopiec” to pozycja poważniejsza, dedykowana miłośnikom stylu, w jakim gra Pidżama Porno. Teksty nie są poetyckie, nie powalają na ziemię swoją głębią, ale chyba nie o to w tej muzyce chodzi. Najważniejsze, że po zapoznaniu się z najnowszym materiałem Kuśki otrzymuje się pokaźny zastrzyk energii, a uśmiech nie schodzi z twarzy przez resztę dnia. Aż chce się pójść na koncert, dobrze bawić, zrobić coś nieprzewidywalnego. Dlatego można swobodnie skreślić z nazwy albumu słowo „czy” i po prostu stwierdzić – jest tu fajnie. L’Esprit du Clan „Chapitre V – Drama” (2011) [70%] Piąty pełny album francuskiego sekstetu i zgodnie z tytułem krążka – piąty „rozdział” w karierze muzyków. Grupa zaczynała od hardcore’u, jednak z biegiem lat skierowała się w stronę grania zdecydowanie bardziej metalowego i od kilku płyt tworzy szeroko pojęty metalcore. W ich wydaniu jest świetny technicznie – rzemieślnikami są wręcz znakomitymi. Z poziomem artystycznym też jest ponadprzeciętnie. Nie władam językiem francuskim, jednak nie ma to większego znaczenia, gdyż sama muzyka zawiera tak duży ładunek emocjonalny, że teksty wykrzykiwane przez dwóch wokalistów schodzą na drugi plan; niemniej, same tytuły skłaniają do zapoznania się z przynajmniej częścią warstwy lirycznej. Za naprowadzającą na tematykę krążka najpewniej można uznać również okładkę oraz pierwszy utwór – „Atheist metal”. Ktoś powiedziałby, że to „po prostu” kolejna, metalcore’owa płyta, jednak twórcom „Chapitre V – Drama” udało się zawrzeć w muzyce ogromną dawkę frustracji, gniewu i melancholii. Od strony czysto muzycznej to mieszanka thrashu i hardcore’u, z obowiązkowymi breakdownami i rwanymi riffami. Mnóstwo jest tu szybkich rytmów i metalowych galopad na dwie stopy, urozmaiconych zmianami tempa. Nie brakuje też całkiem zgrabnych solówek, których jednak gitarzyści nie nadużywają i nie ozdabiają nimi każdego utworu. Jedyne, co po jakimś czasie nieco nuży (ale nie w odstraszający sposób), to partie wokalne. Krzyki i growle pozostają jedynymi środkami wyrazu Arsene’a i Shiro, co z jednej strony może być odbierane jako wierność muzycznym korzeniom, z drugiej strony jest właśnie odrobinę monotonne. Płytę kończy ponad dziewięciominutowa, rozbudowana i okraszona miłymi aranżacyjnymi niespodziankami, potężnie brzmiąca kompozycja instrumentalna – jeśli kogoś zmęczą wokale, to zgodnie z tytułem utworu może przeżyć małe, muzyczne „Catharsis”. Przyszła mi też do głowy myśl, że L’Esprit du Clan to taki francuski odpowiednik naszego Frontside, lecz paradoksalnie między innymi brak czystych, melodyjnych wokali sprawił, że twórczość Francuzów stawiam wyżej. Otto Dix „Mortem” (2012) [70%] Otto Dix bardzo długo i ciężko pracowali na status największej gwiazdy sceny gotyckiej w Rosji. Zespół powstał przed ośmioma laty w dalekowschodnim Chabarowsku nad Amurem z inicjatywy dwóch dwudziestoparolatków zafascynowanych zarówno mroczną muzyką, jak i literackim cyberpunkiem. Wokalista i autor tekstów Michaił Siergiejew – z wykształcenia lingwista, z zamiłowania muzyk i pisarz science fiction, obdarzony niezwykle rzadkim u mężczyzn wysokim głosem (kontratenorem) – przyjął pseudonim artystyczny Michael Draw; jego kompan Siergiej Słobodczikow – klawiszowiec, główny kompozytor i aranżer, absolwent szkoły muzycznej w klasie fortepianu – znany jest jako Marie Slip. Po nagraniu pierwszej płyty „Эго” (2005), będącej w zasadzie jeszcze demówką, zdecydowali się na przenosiny do Petersburga. Od tego momentu ich kariera nabrała rozpędu, na kolejne albumy nie trzeba było długo czekać („Город”, 2007; „Атомная зима”, 2007; „Зона Теней”, 2008; „Чудные дни”, 2010); te przeznaczone na rynek zachodni ukazywały się w angielskich wersjach językowych („Starost”, 2008; „Wonderful Days”, 2011; „Remix CD”, 2012). W 2008 roku grupa rozrosła się do tria; trzecim muzykiem został Piotr Woronow – skrzypek po Konserwatorium Petersburskim, mający już za sobą wiele lat kariery jako solista w orkiestrach i zespołach kameralnych. Otto Dix – notabene nazwa nawiązuje do znanego niemieckiego malarza ekspresjonisty, zmarłego w 1969 roku – od samego początku pozostają wierni obranemu stylowi, w którym dominują darkwave, post-industrial, dark ambient z nawiązaniami do średniowiecznego folku i wyraźnie słyszalnymi elementami rosyjskiej muzyki ludowej. Całość daje może nie najbardziej oryginalną, ale prawdziwie wybuchową mieszankę, która powinna trafić przede wszystkim do wielbicieli Deine Lakaien, Helium Vola, Das Ich, a nawet Rammsteina czy Yello. Pod warunkiem jednak, że zaakceptują oni androginiczny image sceniczny Michaela i jego charakterystyczny sposób śpiewania. „Mortem” nie wnosi nic nowego do wizerunku tria – to dzieło bardzo homogeniczne, ale jednocześnie dopracowane do perfekcji, potrafiące zafascynować niepokojącym klimatem i postapokaliptycznymi tekstami, w których jako podstawowy przewija się wątek śmierci. Bywa, że Draw ociera się w nich o bluźnierstwo („Ave”, „Кто как Бог”), ale taka jest właśnie konwencja Otto Dix i nie należy z tego powodu czynić autorowi wyrzutów. Płyta ma doskonale wyważone proporcje: industrialne brzmienia („Ave”, „Кровь моя”, „Страна туманов”) sąsiadują z fragmentami bardzo melodyjnymi, wręcz balladowymi („Карфаген”, „Огонь небесный”). Mimo przytłaczającej niekiedy elektroniki nie brakuje też smaczków, jak chociażby motywy orientalne w „В горе и радости”, Laibachopodobna deklamacja w „Кто как Бог”, klasycznie brzmiący fortepian w „Огонь небесный” czy akordeon i odniesienia do muzyki dawnej w „Гуттаперчевый мальчик”. Plus skrzypce elektryczne, które na całym albumie kapitalnie zastępują gitarę. Na które numery należy szczególnie zwrócić uwagę? „Кровь моя”, „Я хочу” i „Прошлое” – zawierają tak potężną porcję melancholii i smutku, że mogą skruszyć najtwardsze serca. Uwaga! nie słuchać w depresji. Piknik „Певец декаданса” (2012) [70%] O petersburskiej, a niegdyś leningradzkiej, grupie Piknik mieliśmy już okazję pisać w innym cyklu „Esensji” – „50… 40… 30… 20… 10…”, chwaląc wówczas ich trzeci w dyskografii album „ Иероглиф”, który wydany został w 1986 roku. Od tamtej pory minęło ponad ćwierć wieku, a grupa, której od trzech dekad lideruje wokalista i gitarzysta Edmund Mieczysławowicz Szklarski, wciąż istnieje i regularnie kieruje do sprzedaży kolejne krążki. „Певец декаданса” jest ich dwudziestą płytą zawierającą premierowy materiał studyjny; do tego należałoby doliczyć jeszcze pokaźną liczbę składanek (nierzadko z rarytasami) oraz kilka wydawnictw koncertowych. W obecnym składzie – jako kwartet (Edmund Mieczysławowicz plus: basista Marat Korczemnyj, klawiszowiec Stanisław Szklarski oraz bębniarz Leonid Kirnos) – Piknik występuje od 2007 roku. Zdążył w tym czasie wydać już wcześniej trzy płyty: „Железные мантры” (2008), „Театр абсурда” (2010) i „Три судьбы” (2011); można więc uznać, że na najnowszej mamy do czynienia z w pełni zgranym i znakomicie rozumiejącym się kolektywem. W swojej karierze kapela często dokonywała wolt stylistycznych; zaliczyła epizod hardrockowy, post-punkowy i nowofalowy, obecnie od dłuższego czasu wrzucana bywa do worka z napisem art-rock, względnie rock progresywny bądź symfoniczny. Czy słusznie – można mieć co do tego pewne wątpliwości. Jeśli bowiem ktoś będzie oczekiwał po Pikniku rozbudowanych melodyjnych kompozycji w stylu dawnego Yes czy Genesis, skomplikowania materii muzycznej charakterystycznej dla King Crimson czy Dream Theater – może poczuć się mocno zawiedziony. Rosjanom wciąż bliżej jest do nowej fali sprzed trzech dekad niż nowoczesnego progresu, na dodatek są bardzo dalecy od wyszukanych form artystycznych, wręcz przeciwnie – hołdują raczej wysublimowanemu minimalizmowi. Do czego zresztą idealnie pasuje chropawy, trochę skrzeczący wokal Szklarskiego (zbliżony do tembru głosu Wiktora Coja z innej legendy leningradzkiego rocka, grupy Kino). Na podstawowej wersji albumu „Певец декаданса” znalazło się jedenaście kawałków (bonusem są instrumentalne „Сигналы”). Wszystkie utrzymane są w tej samej stylistyce z pogranicza rocka, nowej fali, a nawet synthpopu; wszystkie mają posmak romantyczności i charakteryzują się ponadprzeciętną melodyjnością (choć o tym można się przekonać dopiero po piątym, szóstym przesłuchaniu), a nawet mniej lub bardziej świadomymi nawiązaniami do muzyki ludowej (ten zaśpiew w głosie wokalisty!). Wielkich przebojów ten krążek nie dostarczy, ale na pewno nie brakuje na nim kompozycji, do który fani grupy będą wracać przez lata. Jak nowofalowy „Декаданс”, okraszona smakowitymi soulowymi chórkami żeńskimi melancholijna „Игла”, nie mniej nostalgiczne „Вплети меня в свое кружево”, zahaczające o klimaty gotyckie „Инкогнито”, mogące kojarzyć się z poezją śpiewaną „Прикосновение” czy oparta praktycznie w całości na brzmieniach syntezatorowych „Звезда Декаданс”.
|