Esensja.pl Esensja.pl Chyba nikt nie podważy twierdzenia, że lata 70. XX wieku były dla muzyki rockowej pod każdym względem przełomowe. To, co zrodziło się jeszcze pod koniec poprzedniej dekady – vide rock psychodeliczny i progresywny, hard rock i krautrock – właśnie wtedy wzbiło się na szczyty jakości artystycznej i popularności. Nie dziwi więc, że i dzisiaj nie brakuje zespołów, które chętnie się do tamtej epoki odwołują. Jak Norwegowie z D’accorD, którzy właśnie wydali album zatytułowany po prostu „III”.
Chyba nikt nie podważy twierdzenia, że lata 70. XX wieku były dla muzyki rockowej pod każdym względem przełomowe. To, co zrodziło się jeszcze pod koniec poprzedniej dekady – vide rock psychodeliczny i progresywny, hard rock i krautrock – właśnie wtedy wzbiło się na szczyty jakości artystycznej i popularności. Nie dziwi więc, że i dzisiaj nie brakuje zespołów, które chętnie się do tamtej epoki odwołują. Jak Norwegowie z D’accorD, którzy właśnie wydali album zatytułowany po prostu „III”.
D’accorD ‹III›Utwory | | CD1 | | 1) These Last Todays | 10:23 | 2) Here Lies Greed | 03:49 | 3) Lady Faboulus | 05:45 | 4) Mr. Moonlight | 05:15 | 5) Ibliss in Bliss | 08:02 | 6) Song for Jethro | 06:10 | 7) Mon – Sat: Part I | 05:34 | 8) Mon – Sat: Part II | 05:05 | 9) The Doom That Came to Sarnath [bonus] | 10:47 |
Progresywny hard rock z elementami psychodelii, bluesa i stoner rocka, czerpiący pełnymi garściami z doświadczeń lat 70. ubiegłego wieku, zanurzony po brzegi w twórczości Led Zeppelin, Deep Purple, Uriah Heep, Jethro Tull i wczesnego King Crimson, cieszy się w Skandynawii niesłabnącym powodzeniem. Każdego roku ukazuje się przynajmniej kilkanaście niezłych, a niekiedy wręcz znakomitych albumów utrzymanych w podobnej stylistyce. Palmę pierwszeństwa dzierżą takie kapele jak My Brother the Wind, Siena Root, Abramis Brama, Three Seasons czy Motorpsycho. Do tego zacnego i już dobrze znanego poza północną Europą grona co rusz dołączają jednak nowe zespoły, spośród których wymienić można chociażby The Crystal Caravan, Captain Crimson, Egonaut, The Graviators, Yearstones i Kamchatka. I oczywiście D’accorD, która to kapela przed niespełna miesiącem uradowała swoich fanów trzecią w swej dyskografii płytą długogrającą. Co, jak na zespół istniejący od sześciu lat, nie jest może wynikiem wzbudzającym powszechny podziw. Ale przecież przede wszystkim liczy się jakość, a z tym Norwegowie, jak dotąd, nie mieli problemu. Grupa powstała w pierwszych miesiącach 2008 roku. Rok później światło dzienne ujrzał, wydany własnym sumptem, debiutancki krążek zatytułowany po prostu „D’accorD”. Nagrano go w składzie czteroosobowym – Daniel Maage (śpiew i flet), Stig Are Sund (gitara), Martin Sjøen (gitara basowa) i Bjarte Rossehaug (perkusja) – ale dla wzbogacenia brzmienia zaproszono do studia gości; tym sposobem w utworach zawartych na płycie usłyszeć można i saksofon, i instrumenty klawiszowe, i chórki żeńskie. Album zyskał, jak na tego typu wydawnictwo, niemałą popularność i zaowocował podpisaniem kontraktu z mającą swoją siedzibę w Bergen wytwórnią Karisma Records. Dzięki temu zespół zyskał stabilizację; podjęto też decyzję o poszerzeniu składu, do którego dokooptowano grających na klawiszach Årsteina Tislevolla i Fredrika Errola Horna (ten drugi, jeśli istnieje taka potrzeba, może też „obsługiwać” dęciaki). W nowej krasie kapela zaprezentowała się na pierwszej opublikowanej przez Karismę płycie – „Helike” (2011). Była ona o tyle nietypowa, że – jak to często bywało przed czterdziestu laty, dzisiaj natomiast zdarza się już niezwykle rzadko – znalazły się na niej jedynie dwa, trwające każdy ponad dwadzieścia minut, kawałki. Po wydaniu „Helike” panowie z D’accorD ruszyli w trasę koncertową; teraz bowiem nadeszła pora na to, aby udowodnić, że i na żywo stanowią rasowy rockowy band. Postanowili też wziąć nieco dłuższy niż poprzednio rozbrat ze studiem nagraniowym (z wyjątkiem Tislevolla, który nagrał debiutancki album grupy Yearstones). Weszli do niego dopiero po dwóch latach przerwy, a efektem ich pracy okazał się krążek „III”. Jak widać, Norwegowie nie lubią się wysilać przy wymyślaniu tytułów swoich płyt. W czym zresztą bardzo przypominają Led Zeppelin – i nie jest to jedyne podobieństwo do legendarnych Brytyjczyków. Podstawową część albumu stanowi osiem kompozycji; dziewiąta traktowana jest jako bonus i wydaje się to o tyle zrozumiałe, że w porównaniu z poprzedzającymi ją rzeczywiście różni się od nich odrobinę stylistycznie i brzmieniowo. Otwierający „III” kawałek „These Last Todays” idealnie definiuje to wszystko, czego słuchacz będzie świadkiem przez kolejnych pięćdziesiąt minut (licząc bez bonusu). Po klimatycznym bluesowo-rockowym wstępie, z wyeksponowaną partią instrumentów klawiszowych, zespół płynnie przechodzi do partii klasycznie hardrockowej, której smaczku dodają cudownie brzmiące organy Hammonda. Wokalnie Daniel Maage przypomina tu Roberta Planta, choć na pewno nie można zaliczyć go do licznego grona bezrefleksyjnych naśladowców frontmana Led Zeppelin. Norweg opiera się raczej na charakterystycznym zaśpiewie Anglika. W warstwie muzycznej „These Last Todays” to w zasadzie podzielona na kilka części i wykorzystująca wiele różnych motywów minisuita, w której obok fragmentów balladowych pojawiają się zarówno odniesienia do elektrycznego bluesa, jak i rock n’rolla, hard rocka i psychodelii. Swoje „pięć minut” mają też poszczególni instrumentaliści, o czym świadczą następujące po sobie w kolejnych fragmentach solówki gitary, fortepianu i organów. „Here Lies Greed” otwiera kapitalna partia fletu, której nie powstydziłby się zapewne nawet Ian Anderson z Jethro Tull; ten instrument powraca zresztą praktycznie przez cały numer, odpowiednio przydając mu dynamiki. Polskiego słuchacza może zaskoczyć jeszcze jedno – gitarowy motyw rytmiczny, choć zagrany dużo wolniej, to jednak jednoznacznie przywodzący na myśl stary kawałek Turbo „Toczy się po linie” (z „Dorosłych dzieci”). To na pewno przypadek, ale przywołujący uśmiech zadowolenia pod nosem. W „Lady Faboulus” D’accorD wyprawia się na chwilę w pierwszą dekadę lat 90. ubiegłego wieku, kiedy to wielką popularnością – za sprawą albumu „The Southern Harmony and Musical Companion” – cieszyła się amerykańska formacja The Black Crowes. Więcej tu bluesa i stoner rocka, nie brakuje też gitarowych zagrywek typowych dla Południa Stanów Zjednoczonych, choć pojawiająca się w drugiej części solówka gitarowa mogłaby być ozdobą każdego ambitniejszego utworu progresywnego. „Mr. Moonlight”, choć trudno uznać go za balladę, daje chwilę wytchnienia; zespół odrobinę bowiem zwalnia tempo. Przy okazji wprowadza też nowe, wcześniej nie słyszane – przynajmniej na tej płycie – elementy, jak anielskie (mimo że męskie) chórki kontrastujące z potężnym głosem wokalisty oraz prawdziwie psychodeliczna solówka na… syntezatorze. Dźwięki syntezatora – plus gitara – otwierają także kolejny utwór, czyli „Ibliss in Bliss”, który pod względem motoryki kojarzyć się może z „Achilles Last Stand”, chociaż jego tempo jest mimo wszystko nieco wolniejsze. Poza tym panowie z Led Zeppelin nie użyli do nagrania swojego klasyka klawiszy, a w kawałku D’accorD odgrywają one rolę pierwszoplanową. Przynajmniej do czasu, gdy z piedestału spychają je najpierw flet, a następnie gitara. Słuchając „Song for Jethro”, ponownie można przecierać uszy ze zdziwienia, ponieważ tym razem Skandynawowie serwują wycieczkę w rejony folkowo-rockowe – i to raczej te położone na wschód od swoich siedzib rodowych. Instrumentem wiodącym przez dłuższy czas jest… mandolina, na której gra Årstein Tislevoll, choć nie brakuje też wstawek gitary i fortepianu. Partia wokalna z kolei brzmi, jak byśmy mieli do czynienia z pieśnią zagrzewającą do boju. W dwuczęściowym „Mon – Sat” zespół po raz kolejny udowadnia, że potrafi idealnie „żenić” dźwięki hardrockowe z bluesowymi i progresywnymi (vide kapitalna kosmiczna partia syntezatorów i jeszcze jedna solówka na flecie), że nieobce są mu zmiany tempa i nastroju, a lekcję znajomości muzyki rockowej z lat 70. XX wieku odrobili na ocenę celującą. Album zamyka, oznaczony jako bonus, znacznie surowszy w brzmieniu od wcześniejszych, wielowątkowy numer „The Doom That Came to Sarnath”. Sprawia on wrażenie hołdu dla klasycznych kapel hardrockowych i progresywnych sprzed czterech dekad, ale nade wszystko – dla Led Zeppelin. Bo znajdziemy tu i nawiązanie do partii gitarowej z „Since I’ve Been Loving You”, i zagrywkę imitującą reggae z „D’yer Mak’er”. Ale i momentów kojarzących się z Jethro Tull, Deep Purple czy wczesnym Uriah Heep nie brakuje. Nie da się ukryć, że muzyka D’accorD brzmi niezwykle eklektycznie, że trudno w niej znaleźć dźwięki, których już byśmy nie słyszeli. Lecz przecież nie zawsze chodzi o to, aby przecierać nowe szlaki i docierać tam, dokąd oko nie sięga. Mistrzostwo mogą osiągnąć nawet epigoni. A jeżeli na dodatek robią to z sercem, nie stroniąc przy tym od wykorzystywania niebanalnych rozwiązań stylistycznych i harmonicznych – wykonawcom takim można jedynie przyklasnąć i raczyć się ich twórczością. Skład: Daniel Maage – śpiew, flet Årstein Tislevoll – instrumenty klawiszowe, skrzypce, gitara, mandolina Fredrik Errol Horn – instrumenty klawiszowe, saksofon Stig Are Sund – gitara Martin Sjøen – gitara basowa Bjarte Rossehaug – perkusja
|
Inspiracji jest tu znacznie więcej, dodałbym oczywiste brzmienia amerykańskiego progresu lat 70. (Styx, Starcastle). Oryginalności zero, ale słucha się świetnie.