Zainteresowanie amerykańskiego freejazzowego perkusisty Michaela Zeranga muzyką orientalną (bliskowschodnią) przestaje dziwić w momencie, gdy zdamy sobie sprawę, że w żyłach artysty rodem z Chicago płynie krew… asyryjska. Wszak jego przodkowie już w czasach starożytnych zamieszkiwali pogranicze dzisiejszych Turcji, Iraku i Syrii. Od czego legendarny bębniarz wcale się nie odżegnuje. Czego dowodem wydany właśnie przez niego album „Hash Eaters & Peacekeepers”…
Tu miejsce na labirynt…: Na Bliskim Wschodzie wszystko gra…
[Michael Zerang, The Blue Lights „Hash Eaters & Peacekeepers” - recenzja]
Zainteresowanie amerykańskiego freejazzowego perkusisty Michaela Zeranga muzyką orientalną (bliskowschodnią) przestaje dziwić w momencie, gdy zdamy sobie sprawę, że w żyłach artysty rodem z Chicago płynie krew… asyryjska. Wszak jego przodkowie już w czasach starożytnych zamieszkiwali pogranicze dzisiejszych Turcji, Iraku i Syrii. Od czego legendarny bębniarz wcale się nie odżegnuje. Czego dowodem wydany właśnie przez niego album „Hash Eaters & Peacekeepers”…
Michael Zerang, The Blue Lights
‹Hash Eaters & Peacekeepers›
Utwory | |
CD1 | |
1) Ashur Loves You | 05:10 |
2) Le Grand Danseur | 03:14 |
3) Ishta’s Misirlou | 07:15 |
4) Take My Drunken Eye | 03:21 |
5) Al Bint el Chalabiya | 04:47 |
6) Date Night | 10:08 |
…a właściwie dwa albumy, wydane tego samego dnia – czyli 15 maja 2015 roku – przez wytwórnię Pink Palace: „Hash Eaters & Peacekeepers” oraz „Songs from the Big Book of Love”. Oba sygnowane są nazwiskiem perkusisty i towarzyszącego mu zespołu, który specjalnie na tę okazję ochrzczony został nazwą The Blue Lights. Pink Palace to młoda, licząca zaledwie kilka miesięcy oficyna, którą do życia powołał sam Zerang, aby – wzorem wielu swoich kolegów po fachu – publikować własne dokonania w takiej formie, w jakiej on, a nie włodarze firm płytowych chcieliby je widzieć. Zgodnie z zapowiedzią muzyka, pod tym szyldem mają ukazywać się nie tylko nowości, ale również nagrania archiwalne, w rejestracji których Michael przez wszystkie lata swojej kariery brał udział. A jest on obecny na scenie (free)jazzowej od drugiej połowy lat 70. ubiegłego wieku. Co oznacza tyle, że w najbliższych latach możemy być zasypywani produkcjami ze znakiem jakości „Zerang”! I chyba żaden wielbiciel talentu Amerykanina (choć o rodowodzie asyryjskim) nie będzie z tego powodu niezadowolony. Na obu płytach sygnowanych nazwą The Blue Lights znalazły się – w zdecydowanej większości – utwory nagrane podczas ubiegłorocznego (dokładnie: 10 sierpnia) koncertu w chicagowskim klubie Hungry Brain, choć akurat na „Hash Eaters & Peacekeepers” trafiły dwa wyjątki.
Warto wyjaśnić jeszcze, kto tworzy formację towarzyszącą Zerangowi na scenie. A są to w trzech czwartych (perkusisty bowiem tu nie liczymy) artyści bardzo znaczący w świecie jazzu improwizowanego. Podstawę grupy stanowi trzyosobowa sekcja dęta, w której skład wchodzą saksofoniści Mars Williams i Dave Rempis oraz grający na rogu (kornecie) Joshua Berman. Pierwszy z nich znany jest głównie ze współpracy z Kenem Vandermarkiem (Vandermark 5, NRG Ensemble, Audio One) i Peterem Brötzmannem (jego Chicago Tentet), ale również z polskim klarnecistą Wacławem Zimplem (vide projekt
Switchback); drugi także zaliczył staż u Vandermarka (w tych samych zespołach plus sześć odsłon Territory Band); jedynie Berman dorobek, jak do tej pory, ma nieznaczny. Ale za to u czyjego boku dane jest mu startować do wielkiej kariery! Znaną postacią jest też, tworzący z Zerangiem sekcję rytmiczną, kontrabasista Kent Kessler – wieloletni członek
DKV Trio i kilku innych formacji Kena Vandermarka. Z którym notabene od lat grywa również sam lider The Blue Lights (między innymi w The Resonance Ensemble), mający zresztą na koncie także wspólne koncerty (i rejestracje płytowe) z takimi tuzami światowego jazzu, jak Brötzmann, Joe McPhee, Scott Fields czy Eugene Chadbourne oraz – co szczególnie istotne dla nas – kilkoma polskimi muzykami (czego dowodem chociażby nagrany ze wspomnianym już Zimplem album „
Yemen. Music of the Yemenite Jews”).
Jak więc widać, muzycy The Blue Lights doskonale się znają (może poza Bermanem); nie musieli więc docierać się ani szukać wspólnego języka – wystarczyło przyjąć ogólne założenia, zagrać kilka prób, wyjść na scenę i… – kiedy przedstawia się to w taki sposób, wydaje się to bardzo łatwe, prawda? Lecz pamiętajmy, kwintet nie byłby tak świetnie funkcjonującą maszyną, gdyby nie lata doświadczeń i współpracy, dzięki której panowie poznali na wylot swoje muzyczne fascynacje. Asyryjskie pochodzenie Zeranga sprawiło, że zawsze ciągnęło go do grania improwizowanego jazzu mocno przyprawionego muzyką etniczną; płyty wydane z The Blue Lights są zaś tych zainteresowań ukoronowaniem. Na „Hash Eaters & Peacekeepers” lider grupy umieścił sześć kompozycji – cztery pierwsze pochodzą z koncertu w Hungry Brain, piątą zespół zarejestrował w studiu Rax Trax, a ostatnią – w Hideout. Odpowiedni mix i mastering sprawił jednak, że tych różnic w miejscach, w jakich artyści pracowali, absolutnie nie słychać. Płytę otwiera utwór „Ashur Loves You” – i naprawdę trudno byłoby oczekiwać piękniejszego i mocniejszego otwarcia. Dęciaki – grające na początek unisono (Rempis na saksofonie barytonowym, a Williams na tenorowym) – mają taką moc, że po plecach dosłownie przebiegają ciarki. Tym bardziej że ofiarowany słuchaczom przez muzyków motyw jest jednocześnie taneczny i… mroczno-niepokojący, co tylko na pierwszy rzut oka może wydawać się oksymoronem.
Z tej ściany dźwięku po krótkim czasie wyłaniają się solowe improwizacje (najpierw Marsa, następnie Dave’a), które prezentowane są z takimi wigorem i motoryką, że mogliby ich pozazdrościć amerykańskim jazzmanom nawet najbardziej ekstremalni muzycy spod znaku death czy black metalu. Po tej potężnej dawce energii następuje nieco lżejszy „Le Grand Danseur”. Ponownie otwierają go instrumenty dęte, chociaż tym razem znacznie subtelniejszymi, niemal niepozornymi dźwiękami. Muzycy potrzebują jednak niewiele czasu, aby się rozkręcić i już po chwili z głośników sączy się przepiękny orientalny motyw, który następnie rozwija w swojej, bez trudu wpadającej w ucho, solówce na saksofonie altowym Williams. Kolejną zmianę nastroju przynosi „Ishta’s Misirlou”, którego hipnotyczny, niemal psychodeliczny rytm (co jest przede wszystkim zasługą Kesslera i Zeranga) podkreślają dodatkowo, brzmiące jak nie z tego świata, partie saksofonów. Na zmianę Mars i Dave powtarzają ten sam motyw – i robią to tak przekonująco, że niemal czuć w powietrzu zapach ostrych przypraw sprzedawanych na bliskowschodnich bazarach. Jakby tego było mało, nogi aż rwą się do tańca, a reszta ciała pragnie jak najszybciej za nimi podążyć. I taki – nieprawdopodobny! – efekt udaje się osiągnąć muzykom, którzy ani na moment nie zniżają się do poziomu muzyki stricte komercyjnej.
Po takiej porcji freejazzowego czadu słuchaczom ponownie należy się odrobina wytchnienia i otrzymują ją pod postacią „Take My Drunken Eye”, który to numer jednak ponownie – jak było to wcześniej w przypadku „Le Grand Danseur” – ewoluuje, by ostatecznie zaowocować pełną dramatyzmu solówką Rempisa, a na finał uderzyć prosto między oczy potężną partią całej sekcji dętej. Doskonale rekompensuje to piękny orientalno-żydowski motyw grany przez Williamsa na saksofonie sopranowym we wstępie do „Al Bint el Chalabiya”; gdy nieco później instrument ten wybija się na plan pierwszy, z dalekiego tła docierają także – cóż, to zasługa nienagannej produkcji – delikatne dźwięki sekcji rytmicznej. To Kent i Michael sprawiają, że kompozycja ta działa na zmysły tak kojąco i kołysząco. Na zakończenie albumu pojawia się dziesięciominutowy „Date Night”, którego otwarcie po raz kolejny znaczone jest mocnym uderzeniem dęciaków. Jeśli komuś zdarzyło się przymknąć oko pod koniec wcześniejszego utworu, teraz może przeżyć szokujące – w pozytywnym kontekście tego słowa – przebudzenie. Berman, Williams i Rempis nie oszczędzają bowiem ani słuchaczy, ani siebie. Choć i oni muszą w pewnym momencie zrobić sobie przerwę. Ale tylko po to, by przygotować się do kolejnych, pełnych improwizacji solówek. Z czasem wnoszą one do muzyki kwintetu coraz większy niepokój, co sprawia, że całe „Hash Eaters & Peacekeepers” zostaje zamknięte niezwykle klimatyczną stylistyczną klamrą.
Przepiękna płyta! A jak na jej tle prezentuje się drugi krążek – „Songs from the Big Book of Love”? Odpowiedź zostanie udzielona niebawem.
Skład:
Mars Williams – saksofon tenorowy (1, 3, 4), saksofon altowy (2, 6), saksofon sopranowy (5)
Dave Rempis – saksofon barytonowy (1, 3, 6), saksofon tenorowy (2, 5), saksofon altowy (4)
Joshua Berman – róg
Kent Kessler – kontrabas
Michael Zerang – perkusja