Trzeci z kolei „Butterking” zaczyna się jak spowolniony do granic możliwości rock and roll z lat 50. Po chwili jednak górę bierze typowo bluesowa rytmika. Utwór rozkręca się zresztą z każdą sekundą i co rusz zmienia się jego nastrój – raz mamy psychodeliczną balladę, to znów odjechany walczyk, wreszcie Sabbathowski riff z wokalem w stylu Ozzy′ego Osbourne′a. Tyle że głos Harrisona – i to jego niepowtarzalne chrypiące wibrato – ma tę głębię, której Ozzy′emu zawsze brakowało. Potrafi być niezwykle przejmujący, do tego stopnia, że aż ciarki przebiegają po plecach. Najlepiej słychać to jednak w stanowiącym opus magnum zespołu piętnastominutowym „Reflections on the Future”. Utwór ten momentami dosłownie wgniata w ziemię. Mrozeck gra swoją najlepszą solówkę na gitarze, a Bommarius wali w bębny ze wściekłością równą Bonhamowi w Zeppelinowym „Black Dog”. Swoje pięć minut mają również klawiszowcy, którzy – prócz tradycyjnie wykorzystywanych Hammondów i Mooga – umiejętnie budują klimat dodatkowymi wstawkami mellotronu i klawesynu. Nie brakuje też w końcówce narkotyczno-psychodelicznych wizji, od których roiło się na nagranym dwa lata wcześniej debiucie Tangerine Dream – „Electronic Meditation"… Piątym kawałkiem jest „The Way That I Feel Today” – pierwszy, którego nie znamy z oryginalnego wydania „Reflections on the Future”. A raczej który znamy w zupełnie innej, znacznie krótszej, niemalże piosenkowej wersji. I pod innym tytułem – „How Do You Feel”. Wersja pełnometrażowa (mająca ponad jedenaście minut) zachwyca zwłaszcza częścią instrumentalną – fortepianowym wstępem w stylu jazzowo-rockowego Chicka Corei i rozszalałą partią fletu w dalszej części. Swoje trzy grosze dorzuca tu także gitarzysta, który ponownie musi toczyć zaciekły bój o palmę pierwszeństwa z organistą.
„Spring” – utwór numer 6 – nie był wcześniej publikowany. Nagrany został podczas drugiej (czerwcowej) sesji zespołu w studiu Dietera Dierksa. Dlaczego trafił do archiwum – nie sposób zrozumieć. Jedyne rozsądne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy, to z jednej strony brak miejsca na debiutanckiej płycie, z drugiej – obawa wydawcy przed publikowaniem dwupłytowego albumu grupy nikomu jeszcze wówczas nieznanej. Być może muzycy planowali wykorzystać utwór na następnym krążku. Tyle że przed jego wydaniem zespół przestał istnieć. „Spring” jest w całości instrumentalny i taki chyba właśnie miał być. Faktura utworu jest bowiem tak gęsta, że niezwykle trudno byłoby zmieścić w nim wokal. Pomijając czysto hardrockową dynamikę, ten numer to kolejna okazja dla solowych popisów Robinsona i Marvosa. Może nie wznoszą się oni na wyżyny wirtuozerii, ale krzeszą tyle ognia, że spokojnie starczyłoby go na ogrzanie tysięcy serc zagorzałych fanów progrocka. Gdzieniegdzie zahaczają też o klasykę, choć nie zdecydowali się na żaden konkretny cytat. Dwa ostatnie kawałki na „Reflections” to singlowy duet „I Wanna Stay” – „Time Can′t Take It Away” (z 1972 roku) – ostatnie, jakie zespół nagrał przed rozpadem. Ogromne wrażenie robi zwłaszcza ostatni utwór, będący – nie boję się tych słów – prawdziwym majstersztykiem! Wokal Harrisona w refrenie dosłownie przyprawia o ciarki. Nieziemski wręcz smutek dodatkowo podkreśla natchniony, niebiański chórek. W końcówce natomiast – tuż po jazzującej solówce gitary i kolejnym refrenie – pojawia się żeński głos momentalnie przywodzący na myśl stylistykę rhythm′n′bluesa. Jakby tego było mało, perkusista wybija w tle afrykańskie rytmy. I to wszystko mieści się w niespełna pięciominutowym, niezwykle melodyjnym kawałku. Najprawdziwsze mistrzostwo świata!
Po każdym przesłuchaniu „Reflections” dręczy mnie nieodmiennie to samo pytanie: Dlaczego tak fenomenalny zespół przestał istnieć po wydaniu zaledwie jednej płyty? Jak sądzę, na zawsze pozostanie ono bez odpowiedzi. Muzycy 2066 & Then kontynuowali jednak karierę. Gagey Mrozeck jeszcze w 1972 roku został gitarzystą Kin Ping Meh i wziął udział w nagraniu drugiej płyty zespołu („No. 2”). Rok później ściągnął do grupy Geffa Harrisona i obu można usłyszeć na kolejnych dwóch albumach: „Virtues and Sins” (1974) oraz koncertowym „Concrete” (1976). Po wydaniu tej ostatniej Harrison odszedł z kapeli, Mrozeck natomiast zagrał jeszcze na „Kin Ping Meh” (1977) i wraz z pozostałymi muzykami rozwiązał zespół. Veit Marvos po rozpadzie 2066 & Then zagrał gościnnie na jedynej płycie folkowo-rockowego duetu Midnight Circus („Midnight Circus”, 1972), po czym dołączył do Emergency. Słychać go na krążku „Get Out of the Country” z 1973 roku, trzecim w dorobku kapeli, pierwszym zaś nagranym dla legendarnej wytwórni Brain. Drugi klawiszowiec, Steve Robinson (czyli Rainer Geyer), dołączył na krótko do Nine Days′ Wonder i jako gość wystąpił na płycie „Only the Dancers” (1974). Później pojawił się w składzie Aery – grupy, o której niewiele wiadomo. Perkusista Konstantin Bommarius jeszcze w 1972 roku zakotwiczył w zespole Abacus. Słychać go na dwóch jego albumach: „Everything You Need” (1972) oraz „Midway” (1973). Gdy kapela przestała istnieć, z otwartymi rękoma przyjęto go w Karthago. Ale i tam nie zagościł na długo, nagrywając z Kartagińczykami jedynie studyjny krążek „Rock′n′Roll Testament” (1974) oraz koncertowy „Live at the Roxy” (1976). Chciałoby się rzec, na szczęście. Gdyby bowiem został w grupie dłużej, wziąłby udział w realizacji fatalnego pod każdym względem „Love is a Cake” (1977).
Geff Harrison natomiast po rozstaniu z Kin Ping Meh znalazł przystań w Tritonus. Nie na długo jednak; po wydaniu drugiej płyty – „Between the Universe” (1977), na której Brytyjczyk zaśpiewał jako gość, zespół przeszedł bowiem do historii. Od tej pory było już tylko gorzej, gdyż występy w musicalach to chyba jednak nie jest – a przynajmniej nie był przed laty – szczyt jego możliwości. Charyzmatyczny wokalista stworzył wprawdzie własny Geff Harrison Band, który istnieje do dzisiaj, ale ograniczył się jedynie do chałturzenia i odcinania kuponów od dawnej świetności. Patrząc na współczesne zdjęcia dawnego frontmana 2066 & Then, nie sposób ukryć zażenowania. Szansą na wyjście z cienia i odbicie się od artystycznego dna było powołanie do życia supergrupy Harrison Panka Nadolny Band, w której – obok Geffa – znaleźli się dwaj muzycy innej legendy krautrocka, grupy Jane: perkusista Peter Panka oraz klawiszowiec Werner Nadolny. Niestety, tragiczna śmierć Panki w czerwcu ubiegłego roku przekreśliła wszystkie związane z kapelą nadzieje. Czy przekreśliła też szanse Harrisona na powrót do świata progresywnego rocka? Obawiam się, że tak. Już na zawsze.
Skład:
Geff Harrison – śpiew;
Gagey Mrozeck – gitary;
Dieter Bauer – gitara basowa;
Veit Marvos – instrumenty klawiszowe;
Steve Robinson – instrumenty klawiszowe;
Konstantin Bommarius – perkusja;
Gościnnie:
Wolfgang Schönbrot – flet;
Curt Cress – perkusja;
Przypisy:
1) Ciekawa jest zresztą geneza tej nazwy. Nawiązano w niej do bitwy pod Hastings, w której normański książę Wilhelm Zdobywca pokonał króla Anglii Harolda Godwinsona, po czym zajął jego miejsce. Bitwa miała miejsce w 1066 roku, a muzycy dorzucili do tej daty jeszcze tysiąc lat i wyszło im 2066 (And Then).
2) Jeśli muzycy mieli ambicje stworzyć własną rockową wersję „Czterech pór roku”, to zabrakło im jedynie „Lata”. A może nagrali też utwór zatytułowany „Summer”, tyle że nie miał on do tej pory szczęścia ujrzeć światła dziennego.
3) Chodzi o pierwsze wcielenie brytyjskiej grupy Renaissance, którą powołali do życia między innymi dwaj byli muzycy The Yardbirds – Keith Relf i Jim McCarty. Skład ten pozostawił po sobie dwie płyty: „Renaissance” (1969) oraz „Illusion” (1970). Trzeci krążek – „Prologue” (1972) – nagrano już w zupełnie innym zestawieniu (ze słynną Annie Haslam w miejsce Jane Relf na wokalu). Z pierwotnego składu nie pozostał żaden muzyk.
4) „Bema pamięci żałobny rapsod” doczekał się zresztą wersji anglojęzycznej. Jako „Mourner′s Rhapsody” ukazał się w RFN na płycie tak właśnie zatytułowanej. Tyle że miało to miejsce dopiero w 1974 roku, a więc dwa lata po rozpadzie 2066 & Then.