„Esensja” nie tylko czyta, ale i słucha, w związku z czym ruszamy z cyklem analogicznym do książkowego, w którym znajdziecie krótkie recenzje nowości muzycznych. W pierwszej edycji – miniaturowe omówienia aż 19 albumów.
Esensja słucha: Pierwszy kwartał 2010
[ - recenzja]
„Esensja” nie tylko czyta, ale i słucha, w związku z czym ruszamy z cyklem analogicznym do książkowego, w którym znajdziecie krótkie recenzje nowości muzycznych. W pierwszej edycji – miniaturowe omówienia aż 19 albumów.
Drugi album w dyskografii szwedzkiej grupy potwierdza, że stoner rock w Skandynawii ma się dobrze. O ile wcześniejszy krążek posiadał typowe wady debiutu to na „Dwójce” sytuacja wygląda już o wiele lepiej. Improwizowane momenty dobrze wkomponowują się w całość utworów, partie grane unisono nie nużą ani przez chwilę. Oczywiście nad płytą unosi się duch Black Sabbath, ale niektóre fragmenty zdradzają także wpływy prog-rocka lat 70. Asteroid, wraz z całym stonerowym światkiem Skandynawii, może z podniesioną głową stanąć obok kalifornijskich przedstawicieli tego gatunku. Zaryzykować można również stwierdzenie, że o ile uznani stonerowcy pogrążyli się w narkotykowym marazmie (z pewnymi wyjątkami), to grupy takie jak Asteroid mogą tę rockową działkę wydźwignąć na dawny, wysoki poziom, pod warunkiem że będą dalej się tak rozwijać.
Niech was nie zwiodą piękne dźwięki i urzekające kompozycje zawarte na trzeciej płycie duetu z Baltimore. To nie jest kraina łagodności. Prostymi środkami Beach House wprowadza słuchacza w stan lewitacji. Ten album wymaga chwili skupienia, spokoju i oderwania się od rzeczywistości. Również niech was nie wyprowadzi w pole „pogodna” nazwa tego duetu. Muzyka, choć może trafniejszym określeniem byłoby atmosfera, przez nich tworzona z urlopem na słonecznej plaży też wiele wspólnego nie ma. Utwory traktujące o naiwnym i wyidealizowanym obrazie miłości doskonale komponują się z elektronicznymi brzmieniami i charakterystycznymi „łkającymi” gitarami oraz sennym, leniwym klimatem, lecz nad całością unosi się lekka nutka niepokoju. Jeżeli miałbym komuś wytłumaczyć, czym jest dream pop, po prostu włączyłbym ten album. Jedyną rzeczą, jaką temu materiałowi można zarzucić, jest to, że zespół wykonał niewielki krok w porównaniu z poprzednimi dwiema płytami. Lecz niewątpliwie w wypracowanej konwencji zmierza do doskonałości. Swoją drogą dodać należy, że Mazzy Star doczekało się godnego następcy.
Rok 2009 w metalu należał do Ala Cisnerosa i jego basowych transów wypełniających debiut Shrinebuilder oraz album „God is God” Om. W roku 2010 triumfować może jego dawny kolega ze Sleep Matt Pike. Gitarzysta i wokalista wydał bowiem kolejną płytę z zespołem High on Fire. I to jaką płytę! Gitarowe riffy ją wypełniające raz pędzą jak opętane, raz przygniatają ciężarem. Jeżeli do tego dodamy basowe pochody i nabijającą szaleńcze rytmy perkusję jako podkład pod zdarty, agresywny śpiew lidera, otrzymamy kawałek dobrego, krwistego heavy metalu. Nowe utwory kapeli nie zaskakują żadnymi innowacjami. I co z tego? One zwyczajnie miażdżą słuchacza swoją formą i poziomem. Jeżeli w tych muzycznych ramach można coś jeszcze powiedzieć, coś wycisnąć z tej formy, to właśnie robią to panowie z High on Fire. Fani Matta Pike’a będą zachwyceni, a miłośnicy metalu na pewno się nie rozczarują.
Mieszko B. Wandowicz [80%]
Hołd dla zmarłego w 1996 roku lidera The Gun Club – Jeffreya Lee Pierce’a. Jego nieukończone (z jednym wyjątkiem: „Lucky Jim” to cover publikowanego już numeru) utwory doszlifowane zostały przez przyjaciół i entuzjastów twórczości muzyka, w tym Nicka Cave’a, Lydię Lunch i Debbie Harry. Niektóre kawałki pojawiają się na płycie kilka razy, inne jednokrotnie, jak np. rewelacyjna kompozycja „Just Like a Mexican” w wykonaniu Crippled Black Phoenix i znanego z 16 Horsepower Davida Eugene’a Edwardsa, żadne zaś nie przynoszą wstydu nie byle jakim przecież nazwiskom. Dla fanów amerykańskiej tradycji, wykolejonego bluesa i alt-country – obowiązek.
Mieszko B. Wandowicz [70%]
Z Lao Che jest pewien problem. Zespół wydał jak dotąd trzy ciekawe płyty (zdecydowanie niedoceniane „Gusła”, zdecydowanie przeceniane „Powstanie warszawskie” i album „Gospel”, który zyskał mniej więcej tyle poklasku, na ile zasłużył), zawsze wszak interesujące koncepcje ścierały się z odrobiną przegięć i banału. Tak jest i teraz – charakterystyczne teksty Dobaczewskiego jak zwykle obracają się na granicy oryginalnej, ironicznej liryki i kiczu, a warstwa muzyczna opiera się na nadzwyczaj zgrabnie przeprowadzonym, mieszającym odpady z całkiem różnych źródeł, ale jednak recyklingu. Tym razem główne punkty odniesienia to Kraftwerk i podlany elektroniką rock lat 80., ale dla brzmień nowocześniejszych także znalazło się trochę miejsca. I, co najważniejsze, nigdy dotąd Lao Che nie przetwarzali muzycznej tradycji tak udanie, tak równo, tak bezbłędnie. Na pewno więc warto uważnie wysłuchać, co grupa ma do zaoferowania. Czy warto potem bez zająknięcia pochwalić? No cóż, z Lao Che jest pewien problem…
Nie ma oceny, bo trudno traktować ten album inaczej niż nie do końca poważną ciekawostkę. Ale jaką! Christophera Lee przedstawiać nie trzeba, dość przypomnieć, że urodził się w 1922. Tak, ten facet ma 88 lat i właśnie nagrał heavymetalową płytę. Na stronie MySpace wymienione są wpływy: Manowar, Rhapsody of Fire, Guns N’ Roses i Metallica. Najstarsi muzycy tych zespołów są ponad trzy dekady młodsi od autora „Charlemagne”, najmłodsi – z górą pół wieku. Lee, jeśli chodzi o patos i plastikową symfoniczność, poszedł jeszcze dalej niż pierwsze dwie wymienione formacje, a jego nadal niezwykle mocny głos – niejedyny na krążku, bo, a jakże, partie wokalne podzielone są na role – doskonale pasuje do muzyki… Kiczowatej, ale przecież o to chodzi w rycerskim metalu. I, choć nie sądzę, by to słowo miało ucieszyć twórców, po prostu uroczej.
Norwegowie z Motorpsycho to niespotykanie płodne trio i naprawdę ciężko zliczyć płyty, które nagrali od czasu debiutu w 1990 roku. Od tamtej pory to niewątpliwie jedna z ciekawszych kapel grających hard rocka z domieszką stonerowej psychodelii. Także na najnowszym „Heavy Metal Fruit” znajdziemy wiele rasowych riffów, lejących się solówek i rozciągniętych wokali. To po prostu spora dawka niestarzejącego się grania spod znaku Led Zeppelin, Free i Black Sabbath w świetny sposób rozbudowana poprzez „odjechane” improwizacje. To może i najlepsza rzecz jaką Motorpsycho zaserwowali w tym stuleciu.
Kolejna odsłona, trzecia już, muzycznej wyprawy w świat autorskiej awangardy Joanny Newsom. I po raz kolejny artystka przedstawia utwory urzekające pięknem kompozycji. Interpretacje potwierdzające niezwykłą wrażliwość oraz niepowtarzalny głos wokalistki nie pozostawiają słuchacza obojętnym. Barokowe, folkowe aranżacje plus jazzowe inspiracje i popowe melodie mogą iść w zgodzie. „Have One on Me” jest tego cudownym przykładem. Tej płyty warto wysłuchać, choć wymagać to będzie nie lada poświęcenia, gdyż to trzy krążki i aż 125 minut muzyki.
Tom Waits spotyka Nica Cave’a i w zadymionej knajpie z towarzyszeniem doświadczonych przez życie muzyków wykonują covery Reeda, Bowiego oraz Cohena i Casha? Jest wielce prawdopodobne, że zarejestrowana w takich okolicznościach płyta brzmiałaby jak „Falling Down a Mountain”. I niewątpliwie tak jak nowe dziecko Tindersticks byłaby to rewelacyjna. Krążek rozpoczyna przesiąknięty jazzem, hipnotyczny, wprowadzając klaustrofobiczny klimat utwór tytułowy, a zamyka przepiękne i nastrojowe „Piano Music”. Pomiędzy tymi kompozycjami znajdziemy osiem numerów, w których muzycy z wyczuciem i wprawą godną cyrkowego mistrza żonglują stylami i gatunkami, nastrojami i emocjami . Kawałki są fantastycznie zagrane, doskonale zaśpiewane (Stuart Staples jest jak wino) i wręcz perfekcyjne zaaranżowane. Czego chcieć więcej? To jedna z najciekawszych premier ostatnich miesięcy, którego perełką jest „Peanuts” ze świetnym, prostym i trafiającym w sedno tekstem a wokalny duet z gościnnie występującą Mary Margaret O’Hara to prawdziwa wisienka na torcie.