„Masakra w Chicago” powstała na fali niezbyt zrozumiałej mody na tanie filmy biograficzne o seryjnych mordercach i podobnie, jak cała reszta, nie przedstawia sobą praktycznie żadnej wartości.
Najpierw pielęgniarki, potem widzowie
[Michael Feifer „Masakra w Chicago” - recenzja]
„Masakra w Chicago” powstała na fali niezbyt zrozumiałej mody na tanie filmy biograficzne o seryjnych mordercach i podobnie, jak cała reszta, nie przedstawia sobą praktycznie żadnej wartości.
Michael Feifer
‹Masakra w Chicago›
Wspomniana moda miała na celu nie tyle przybliżać widzom sylwetki morderców, ile epatować okrucieństwem, przytłaczać ogromem cierpienia ofiar i topić fabułę w strugach krwi. Krótko mówiąc – miały to być horrory z prawdziwego zdarzenia. Problem polega na tym, że większość tego typu produkcji była realizowana na niskim budżecie i środkami wręcz amatorskimi, co w oczywisty sposób odbijało się na jakości finalnego produktu. Jednym z twórców, którzy spróbowali oprzeć swoją karierę na tego typu „biografiach”, był Michael Feifer, zyskujący producenckie szlify na planie kolejnych odsłon błyskawicznie schodzącej na psy serii „Witchcraft”. Gdy poczuł, że będzie w stanie samodzielnie udźwignąć cały ciężar produkcji, wliczywszy w to napisanie scenariusza i wyreżyserowania obrazu, począł kręcić – bardzo, ale to naprawdę bardzo nędzne – horrory o seryjnych zabójcach. Po czwartym filmie stwierdził jednak, że wymyślanie historii od zera jest zbyt męczące i postanowił wziąć na tapetę życiorys któregoś ze znanych morderców. Tak oto światło dzienne w roku 2007 ujrzał „Ed Gein: The Butcher of Plainfield”. Potem nastąpiły „Masakra w Chicago” o Richardzie Specku, „Bundy: An American Icon”, „Boston Strangler: The Untold Story” oraz – ostatni jak dotąd – „Drifter: Henry Lee Lucas”.
Wszystkie te filmy cechuje budżet, który nie do końca można określić niskim, bowiem oscyluje w granicach miliona dolarów. Teoretycznie kwota ta powinna zapewnić jako taki poziom realizacji, istnieją bowiem filmy zrobione – i to całkiem porządnie – za ledwie parę tysięcy dolarów. Jednak teoria a praktyka to dwie różne rzeczy. W każdym z wymienionych wyżej filmów budżet wsiąkł w sumie nie wiadomo w co, bo z pewnością nie w żadną z technicznych składowych. Doskonale widać to na przykładzie „Masakry w Chicago”, w której tak naprawdę szwankuje każdy, najdrobniejszy nawet, element.
We znaki daje się tutaj przede wszystkim katastrofalna konstrukcja fabuły, szalenie daleka od horroru, którym z założenia miał być obraz. W rzeczywistości jest to bowiem jakiś przedziwny miks śmiertelnie nudnego filmu obyczajowego z fabularyzowanym dokumentem, do którego ruchem konika szachowego wrzucono kilka migawek z życia mordercy, parę chaotycznych ujęć samej masakry, a na koniec zabetonowano wszystko wątkiem policyjnego śledztwa. Kawałek linearnej fabuły możemy uświadczyć wyłącznie na wstępie, kiedy Speck, skierowany przez sędziego na wizytę u psychologa, ucieka z Teksasu do Chicago, gdzie poznaje studentkę medycyny. Potem wszystko dokumentnie się plącze, gubiąc w zalewie drobnych scenek całą tragedię, jaka miała być rdzeniem opowieści. Bo tu widać kawałek rozmowy w barze, tam śmierć pierwszej dziewczyny (z łącznej liczby ośmiu), potem fatalnie stylizowany reportaż z miejsca zdarzenia, jakieś egzystencjalne rozterki policjanta oglądającego miejsce zbrodni, migawkę z dzieciństwa Specka, znowu jakieś barowe wynurzenia… Radosny kalejdoskop nijak nie klejących się w całość scen – nudnych, źle zaaranżowanych i koszmarnie zagranych.
Bo gra aktorska jest tutaj po prostu okropna. Przypomina teatrzyk z pantomimą, gdzie aktorzy bardzo wyraźnie podkreślają odpowiednimi grymasami emocje, jakie – przynajmniej w teorii – powinny targać odgrywanymi przez nich postaciami. Tak oto zmarszczka na czole nieodmiennie oznacza głęboki frasunek, szeroki uśmiech wiejskiego głupka – zadowolenie, a zaciśnięte powieki rozpacz. Owszem, kilka osób z obsady potrafi obejść się bez podobnych zagrywek, wśród nich sięgający dna zawodowej kariery Tony Todd, jednak w ogólnym rozrachunku nic to nie zmienia. Wszędzie wieje psychologiczną tekturą, tumiwisizmem i wszechogarniającą ślamazarnością. A do kompletu dochodzą grające role ofiar dziewczyny pozbawione tak talentu, jak i urody.
Od strony technicznej „Masakra w Chicago” może chociaż przysporzyć widzowi paru chwil radości. Naturalnie niezamierzenie. Weźmy na przykład taką „podróż bohatera pociągiem”. Otóż aktor podchodzi ostrożnie do stojących na jakiejś zapomnianej bocznicy zdewastowanych wagonów, czujnie się rozgląda, po czym wślizguje się na stopień jednego z nich, a w tym czasie kamerzysta zaczyna bujać kamerą i cofać się wzdłuż wagonu, sugerując odjazd całego składu. Po prostu perełka. Później wcale nie jest lepiej, bo akcja filmu rozgrywa się w roku 1966, ale jako że milion budżetu nie starczył na ANI JEDEN samochód z epoki (przecież coś takiego kosztuje w Ameryce grosze!?), całość zdjęć zrealizowano we wnętrzach budynków. Do wyjątków należą widoczna na wstępie porzucona farma, wspomniane wagony, jedno dłuższe ujęcie miejskie – obowiązkowo kręcone w nocy (głównie po to, by oko widza nie złowiło zbyt nowych aut), a także kilka zbliżeń na szyld jakiegoś hoteliku. W tej sytuacji chyba nie ma sensu dodawać, że w filmie nie istnieje coś takiego, jak scenografia.
A przecież jeszcze nie napisałem o bladych, niewyraźnych zdjęciach, dzięki którym z morderstw, dokonywanych przeważnie w pozbawionych oświetlenia pomieszczeniach, absolutnie nic nie widać. Nie wspomniałem też o tandetnym udźwiękowieniu, smętnej muzyce i dorzuconym przez naszego dystrybutora kiepskim tłumaczeniu, wypaczającym sens wielu zdań („Wszystkie zostały zgwałcone i zabite nożem” – czy nożem można zgwałcić?; „Zadźgane, uduszone i zgwałcone” – na pewno w tej kolejności?).
Przestrzegam więc przed stycznością z jakimikolwiek produktami, w których maczał palce Michael Feifer, bo podejrzewam, że większość z nich jest podobnej jakości. Przestrzegam też przed wszystkim, co w czołówce ma galopującego białego rumaka. Jest to bowiem logo jakiejś wyjątkowo paskudnej firmy, zwącej się Barnholtz Entertainment, która przeważnie (o ile nie wyłącznie) zajmuje się dystrybucją horrorów kręconych przez maniaków-amatorów, dzięki czemu jej oferta aż roi się od wszelakiej maści knotów. Z firmowanych przez Barnholtza zbuków, które trafiły do Polski, recenzowałem jak dotąd już dwa: „
Maglownicę: Odrodzenie” i „
Oprawcę”…