W czwartej już w styczniu edycji „Esensja ogląda” przestrzegamy przed filmem „Ja, Frankenstein”, umiarkowanie pozytywnie piszemy o „Skubanych” i przypominamy dwa głośne filmy z zeszłego roku tym razem w wydaniach płytowych.
Esensja ogląda: Styczeń 2014 (4)
[ - recenzja]
W czwartej już w styczniu edycji „Esensja ogląda” przestrzegamy przed filmem „Ja, Frankenstein”, umiarkowanie pozytywnie piszemy o „Skubanych” i przypominamy dwa głośne filmy z zeszłego roku tym razem w wydaniach płytowych.
Gdyby wojny realizować według scenariusza Kevina Greviouxa, obie walczące strony bezzwłocznie musiałyby zginąć. Z nudów. Krwi by nie było, przemocy także nikt by nie doświadczył – bo czemuż miałaby służyć, jeśli konflikt w takich wypadkach rozstrzyga pierwszy znajdujący się pomiędzy walczącymi odszczepieniec lub przełamująca konwenans czarna owca. Niezależnie czy jest to człowiek pomiędzy wampirami, heroina wśród cuchnących zwierzęcym testosteronem wilkołaków, czy wreszcie bezduszne monstrum między walczącymi o ludzkie dusze siłami Dobra i Zła – u Greviouxa to ów niepożądany element musi zadecydować o losach świata. Ten ostatni przypadek realizuje najnowsza adaptacja komiksu twórcy serii „Underworld”. W „Ja, Frankenstein” wszystko odbywa się zgodnie z przewidywaniami znających tamto uniwersum widzów. Klisza wielopokoleniowej walki legionów światłości z hordami przyjmujących człowiecze ciała demonów zostaje włożona w ramy historii ludzkiej hybrydy – stworzonego przez Mary Shelley na początku XIX wieku ikonicznego tytułowego monstrum. Silący się na oryginalność spin-off (chronologicznie sequel) klasycznej gotyckiej powieści rozpada się na oczach widzów, odkrywając swą faktyczną schematyczność. I nie dziwota, bo to miałki postmodernistyczny patchwork grubymi nićmi szyty. Multum rodzących się w trakcie seansu gatunkowych skojarzeń (popkulturowa mitologia Frankensteina, wykorzystujące gotycki sztafaż „Van Helsing”, „Blade – Wieczny Łowca” oraz wspomniany „Underworld”), a także tania psychologizacja bohatera nie pomagają w strawieniu tej nudnej, wtórnej, przestarzałej o ponad dekadę potrawki. Bez wątpienia kogoś trzasnął piorun, że ów filmowy potworek na chwilę zdołał ożyć. Aż chciałoby się sparafrazować Frankensteina: lecz co to za życie!?
Film o walecznych indykach oparty jest na schemacie typowym dla kina familijnego: pogardzany fajtłapa zdobywa popularność w grupie i uznanie w oczach osoby, na której mu zależy, potem następuje katastrofa, odrzucenie i zwątpienie, a na koniec bohater bierze się w garść i ratuje sytuację. W wydaniu animowanym mieliśmy to na przykład w „Kurczaku małym”, Rybkach z ferajny” czy „Jak wytresować smoka”.
Głównym bohaterem „Skubanych” jest Franek, któremu towarzysze z farmy nie chcą uwierzyć, że skończą jako pieczeń. Porywa go Olo, o aparycji fanatycznego do granic obłędu komandosa, i razem przenoszą się do roku 1621, żeby nie dopuścić do powstania amerykańskiej tradycji spożywania indyka na Dzień Dziękczynienia. Przy okazji muszą uratować plemię tubylczych indyków, któremu grozi zagłada z rąk kolonizatorów pod wodzą okrutnego Standisha (postać wzorowana na autentycznej). Film zaczyna się jak typowe „buddy movie”, gdzie dwóch z początku skłóconych facetów musi nauczyć się współpracować, a na koniec przyjaźnić, lecz szybko pojawia się urodziwa indyczka i konflikt między mózgowcem a mięśniakiem zostaje zapomniany. W wątku romantycznym pobrzmiewają dalekie echa „Pocahontas”, jednak przybysze z przyszłości dopasowują się do nowych realiów o wiele szybciej, niż zdarzyłoby się to ludziom, i na humor wynikający ze zderzenia kultur nie ma co liczyć. Na szczęście nie ma również humoru flatulentnego, w którym tak lubują się amerykańskie produkcje (twórcy wynagrodzili to sobie zwracaniem szczególnej uwagi na pośladki indyka-komandosa). Dorosłego widza zapewne najbardziej rozbawi scena, w której córeczka prezydenta USA przedstawia Frankowi najbliższy personel, beztrosko a rozkosznie zdradzając wstydliwe tajemnice każdej osoby.
Film wygląda na skierowany do nieco młodszego widza niż np. „Strażnicy marzeń”, „Ralph Demolka” czy „Kraina lodu”. Fabuła jest jednotorowa, dość prosta, nie zawiera scen mogących wystraszyć przeciętnego kilkulatka. Twórcy nie wysilili się też specjalnie z animacją, która jest poprawna, ale pozbawiona wizualnych perełek obecnych w wymienionych wyżej produkcjach. Natomiast polski dubbing, z głosami Piotra Fronczewskiego (Olo), Cezarego Pazury (Franek) i Roberta Czebotara (komputer pokładowy S.T.E.V.E.) wypadł naprawdę przyjemnie dla ucha.
Kapitalna w warstwie fabularnej zabawka dla tych, którzy lubią literackie sztuczki przełożone na obraz filmowy. Reżyser zastawia kolejne pułapki, na które łapią się i jego bohaterowie, i widz. Narracja prowadzona jest bardzo klarownie, a i tak nie wiemy, co mamy przed oczami: prawdę? Fałsz? Mieszankę jednego z drugim? Ozon miesza tropy, ale jeszcze bardziej potrafi zmieszać widza, każąc mu obserwować perwersyjną grę, jaką początkujący, nastoletni pisarz podejmuje ze swoim nauczycielem. Szwy opowieści wychodzą tu oczywiście dość wyraźnie, szczególnie w końcówce, ale przyjemności z oglądania to nie odbiera (może ją za to odebrać przeczytanie wcześniej recenzji, odradzam szczególnie wstrętny spojler Janusza Wróblewskiego w „Polityce”). Dodatkowym atutem filmu są nawiązania do literatury i filozofii – już na początku reżyser wita nas znakomitym, króciutkim dialogiem z Schopenhauerem w tle. A dalej – dalej jest już tylko dłużej i przynajmniej tak samo smacznie.
Rozbuchana wizualnie space opera z galopującą akcją, wciskającą w fotel rozwałką i przebogatą scenografią, zapewniająca dwie godziny godziwej rozrywki. Cóż z tego, że tu i ówdzie logika obrywa po jajach (te supertajne projekty, w pobliże których byle neptek może podlecieć niezauważony). Że seria słynąca raczej z prób naukowego podejścia do kosmosu i przy okazji pokazania możliwych dróg rozwoju ziemskiej cywilizacji, zaczyna tonąć w kolorowych fajerwerkach i prostackich mordobiciach. Że mimo zgrabnej gry z klasycznymi częściami sagi („lustrzana” scena naprawy napędu) historia wyraźnie zaczyna się już rozjeżdżać z dotychczasowym uniwersum, skręcając w stronę niezobowiązującej przygodówki, wciąż jeszcze w miarę inteligentnej, ale już zauważalnie nasyconej sztampą i ckliwymi zagrywkami, skrojonymi pod gusta nastoletniego amerykańskiego widza. Ten film ogląda się po prostu przyjemnie i nawet jeśli widać u Abramsa mocno karkołomne wysiłki mające na celu zarówno zadowolić dotychczasowych trekkies, jak i wychować nowe pokolenie fanów, to i tak brawa mu się należą za wykrzesanie snopów iskier z czegoś, co jeszcze parę lat temu zdawało się być stygnącym trupem.
Panu Jarosławowi strasznie zazdroszczę, że mu się Star Trek podobał - też bym tak chciał. Dla mnie niestety film z ledwością nadający się do oglądania - fabuła bez krztyny sensu, wszechobecne i nachalne lens-flares (ileż można...), bohaterowie głupi jak niestrugane kołki. A, i jeszcze kapitan Kirk (postać w zamierzeniu pozytywna, mi się zdaje, hę?) wychodzi na brzydkiego zboczeńca, który podgląda własną podwładną w szatni. Gdyby nie strona wizualna (za którą zdecydowanie należą się pochwały), to film w moim osobistym przekonaniu stałby ramię w ramię z tym koszmarkiem "Ja, Frankenstein".