To przykre, że gros niskobudżetowego kina SF dzisiejszej doby ogranicza się do rozmaitych wariacji na temat zabójczych monstrów. Jedną z takich produkcji jest straszący pająkonogimi robotami „Bunt maszyn”.
Zróbmy sobie pilota, powiedział robot do robota
[Jim Wynorski „Bunt maszyn” - recenzja]
To przykre, że gros niskobudżetowego kina SF dzisiejszej doby ogranicza się do rozmaitych wariacji na temat zabójczych monstrów. Jedną z takich produkcji jest straszący pająkonogimi robotami „Bunt maszyn”.
Jim Wynorski
‹Bunt maszyn›
Okazuje się, że prócz opisywanej przy okazji recenzji „
H. G. Wells: Wojna światów” wytwórni The Asylum oraz wspomnianych w recenzji „
Karmy dla bestii” Seduction Cinema i E. I. Independent Cinema, istnieje w USA całkiem sporo firm specjalizujących się w produkcji tandetnych filmów z dziedziny horroru i science fiction. Na ogół firmy te nie stosują techniki wyżej podanych producentów i nie podszywają się pod kinowe hity, aczkolwiek ich wyroby są równie lichej jakości, jak te serwowane przez wspomniane wytwórnie. Tak jest na przykład z Cinetel Films, producentem opowieści o wiele mówiących tytułach: „Snakehead Terror”, „Cerberus: Strażnik otchłani”, „Komodo vs. Cobra”, „Zjadacz kości”, „Ogr”, „Wyvern”, „Hydra”, „Behemoth” czy „Bunt maszyn”. Na ogół są to filmy kierowane do telewizyjnego odbiorcy, ale – jak to jest już w zwyczaju – sukcesywnie trafiają u nas na płyty DVD. Tak się stało choćby ze wspomnianym „Buntem…”.
Z transportowanych rejsowym (?) samolotem pasażerskim (??) skrzyń, uszkodzonych podczas wyjątkowo gwałtownej burzy, wyłażą – czy też raczej wysuwają macki – dwa eksperymentalne roboty bojowe i biorą się za mordowanie pasażerów i załogi samolotu. Maszyna oczywiście się rozbija, a wojskowi gorączkowo próbują namierzyć miejsce katastrofy. Gdy udaje się w końcu ustalić położenie wyspy, z której docierają słabe sygnały emitowane przez czarną skrzynkę rozbitego samolotu, do akcji rusza ekipa mająca za zadanie odzyskać bezcenne roboty – pięciu komandosów i córka konstruktora. No i tu się zaczynają poważne schody w scenariuszu. Komandosi mają JEDNĄ sztukę broni zdolnej wyłączyć robota. Reszta nosi zwykłe karabiny, które – ze względu na konstrukcję pancerza robotów – można w sumie nazwać wiwatówkami. Co więcej – wspomniana broń zostaje UTRACONA podczas pierwszego starcia z maszynami. Ekipa jednak twardo idzie dalej, mimo że wiadomo, iż w razie niepowodzenia misji na wyspę zostanie zrzucony ładunek nuklearny. A misji bez owej magicznej broni wykonać się nie da. Żeby było zabawniej, po tej samej wyspie plącze się czwórka rabusiów, którzy poprzedniego dnia złupili kasę statku wycieczkowego i musieli tu przymusowo lądować ze względu na uszkodzenie wirnika śmigłowca. Obie grupy – już lekko uszczuplone – oczywiście się łączą i… ruszają szukać helikoptera, który w międzyczasie został… PODPIEPRZONY PRZEZ ROBOTY. A tylko na nim można uciec z wyspy, bo wojskowy śmigłowiec, którym przylecieli tu komandosi, po prostu… sobie odleciał. Uff…
Określanie tego filmu mianem „science fiction” to zbrodnicze wręcz nadużycie. Jest tu tyle bzdur, alogizmów i kompletnie oderwanych od rzeczywistości pomysłów, że zwyczajnie głowa boli. A to przecież ledwie wierzchołek góry lodowej. W fabule kryją się bowiem inne, znacznie ciekawsze kwiatki. Konstruktor lecący samolotem trzyma pilota do deaktywacji nadzwyczaj niebezpiecznych maszyn w torbie (!) włożonej do schowka (!!) nad rzędem siedzeń, który jest oddalony o ładnych parę metrów od jego fotela (!!!). A przecież roboty chyba nawet nie zostały wyłączone przed spakowaniem do skrzyń, trudno bowiem założyć, by lekkie stuknięcie w skrzynię PRZYPADKOWO włączyło OBA roboty. Na tym nie koniec! Roboty NIE MAJĄ ZAPROGRAMOWANEGO POSŁUSZEŃSTWA, ponieważ miało ono być wprowadzone jako OSTATNI ETAP KONSTRUKCJI. A zaznaczę, że maszyny posiadają bardzo zaawansowaną sztuczną inteligencję, która nie dość, że pozwala im główkować w kwestii minimalizacji zagrożenia, tropić wroga i dobierać broń zależnie od okoliczności (doskonale to widać w czołówce filmu, nijak zresztą nie powiązanej fabularnie z główną intrygą), ale również i samodzielnie remontować śmigłowiec czy BUDOWAĆ PILOTA. Poza tym te supernowoczesne konstrukcje walczą szczypcami, giętką macką i laserem, ale w swoim kadłubie mają również miejsce na ciężki karabin maszynowy i… wyrzutnik pił tarczowych. Po co?
Wrażenie ujemnej głębi scenariusza potęguje niechlujna realizacja filmu. Widoczny w czołówce filmu robot dłuższy czas ściga bohaterów, próbując złapać ich szczypcami bądź nadziać na mackę, jednak dopiero pod koniec pościgu przypomina sobie, że ma przecież laser spopielający ciało w ułamku sekundy, a blachę samochodową może w sekundę. Pasażerowie samolotu na widok macek mordujących ludzi na prawo i lewo, wtulają się we własne fotele albo biegną W STRONĘ MACEK. Nikomu nie kończą się naboje w broni, co wygląda szczególnie kuriozalnie w przypadku niewielkich pistoletów. Gdy jedna osoba z grupy strzela do robota, reszta siedzi sobie na trawce pod drzewem, z zainteresowaniem oglądając efekt starcia (łatwy zresztą do przewidzenia). Na rekonesans wysyłany jest akurat ten komandos, który nosi broń zdolną wyrządzić robotom krzywdę. I tak dalej w ten deseń.
Najbardziej zaskakujące w tym wszystkim jest zaś to, że „Bunt maszyn”, choć momentami niemożliwie wręcz głupi, jest zrealizowany na tyle sprawnie, że ani nie nudzi, ani nie odpycha stroną techniczną. Akcja wartko biegnie do przodu, wciąż przykuwając uwagę i tylko od czasu do czasu zmuszając albo do puszczenia mimo ucha wyjątkowej bzdury, albo do parsknięcia śmiechem (co jest i zdrowsze, i przyjemniejsze), zaś zdjęcia, oprawa dźwiękowa i efekty specjalne stoją na zdumiewająco wysokim poziomie – przynajmniej jeśli chodzi o produkcje niskobudżetowe. Owszem, roboty nie zostawiają śladów na ziemi, nie gniotą roślin, nie zapadają się w grunt, ale mimo wszystko nie są to kalekie animacje jak w The Asylum, gdzie niekiedy można odnieść wrażenie, że robot wręcz nie dotyka gruntu, bo się koślawo nałożyła maska programu na realne zdjęcia. Również i gra aktorska, choć momentami czyniąca z perypetii bohaterów coś w rodzaju dziecięcego teatrzyku, bije na głowę zwyczajowe tandety spod znaku The Asylum czy Seduction Cinema.
Być może znaczenie ma tutaj sensowna reżyseria niejakiego Jaya Andrewsa, czyli w rzeczywistości Jima Wynorskiego, speca od tandetnych horrorów. Posiada on bowiem na tyle duże doświadczenie (kręci takie filmy już od ćwierćwiecza), że bez najmniejszych problemów potrafi odpowiednio dobrać ekipę realizacyjną i umiejętnie poprowadzić aktorów. Z tego też powodu „Bunt maszyn” nie jest aż taką katastrofą, jakiej należałoby się spodziewać. Nie da się jednak ukryć, że istnieją dziesiątki filmów bardziej godnych obejrzenia, niż ten.