Można rzec, że rok 2005 minął pod znakiem Herberta George’a Wellsa. Światło dzienne ujrzały wówczas trzy filmy oparte na jego „Wojnie światów”, z czego zaledwie jeden wart był obejrzenia. I podczas gdy ten jeden, z Tomem Cruisem, brylował w kinach, boczną furtką wkradł się na nasz rynek wydany na DVD „H.G.Wells: Wojna światów”, kluchowaty wyrób niesławnej wytwórni The Asylum.
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, było sobie Asylum
[David Michael Latt „H.G. Wells: Wojna światów” - recenzja]
Można rzec, że rok 2005 minął pod znakiem Herberta George’a Wellsa. Światło dzienne ujrzały wówczas trzy filmy oparte na jego „Wojnie światów”, z czego zaledwie jeden wart był obejrzenia. I podczas gdy ten jeden, z Tomem Cruisem, brylował w kinach, boczną furtką wkradł się na nasz rynek wydany na DVD „H.G.Wells: Wojna światów”, kluchowaty wyrób niesławnej wytwórni The Asylum.
David Michael Latt
‹H.G. Wells: Wojna światów›
EKSTRAKT: | 20% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % ![](/3_1/wykresik.gif) |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | H.G. Wells: Wojna światów |
Tytuł oryginalny | H.G. Wells' War of the Worlds |
Dystrybutor | IDG |
Reżyseria | David Michael Latt |
Zdjęcia | Steven Parker, Lucia Diaz Sas |
Scenariusz | David Michael Latt, Carlos De Los Rios |
Obsada | C. Thomas Howell, Rhett Giles, Andrew Lauer, Tinarie Van Wyk-Loots, Jake Busey, Peter Greene, Carlos De Los Rios |
Muzyka | Ralph Rieckermann |
Rok produkcji | 2005 |
Kraj produkcji | USA |
Czas trwania | 93 min |
Gatunek | SF |
EAN | 5907583192830 |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
The Asylum jest jak komar. Wszyscy wiedzą, że lata gdzieś w pobliżu, większość chciałby go uniknąć, ale i tak prędzej czy później na każdym z nas się pożywi. Wytwórnia, która funkcjonuje pod postacią kilku podobnie nazywających się firm, twórczo rozwinęła obecny w języku angielskim termin „mockbuster”, oznaczający bezczelne żerowanie na filmach z czołówki box office’u. Przez ostatnie czterdzieści lat zjawisko to było niezbyt rozpowszechnione i polegało głównie na kopiowaniu fabuły kinowego hitu, przy czym produkcja takiej puszczonej do obiegu podróbki wcale nie musiała kosztować mniej, niż produkcja pierwowzoru. W przypadku The Asylum sytuacja przedstawia się nieco inaczej. Otóż firma ta, początkowo produkująca głównie liche thrillery i horrory, odkryła nagle, że nie trzeba wcale kopiować fabuły czy ogólnej tematyki filmu, żeby zarobić krocie. Wystarczy dać tytuł, który zmyli mniej uważnych kinomanów i spowoduje, że bez namysłu sięgną na półkę po płytę. Filmem, który natchnął ich tą genialną koncepcją, była właśnie „Wojna światów”, która zarobiła spore kwoty wyłącznie dlatego, że wyprzedziła wydanie na DVD drogiej, Spielbergowskiej adaptacji powieści Wellsa.
W tej sytuacji w ogóle nie jest ważne, kto gra w filmie, ile poszło pieniędzy na jego wyprodukowanie, ani o czym jest. Wystarczy, że ma odpowiedni tytuł i w miarę podobną okładkę. W ten sposób wielu widzów nacięło się na paskudnie zrealizowane i zwyczajnie głupie produkcje The Asylum, aczkolwiek mogli sobie z tego powodu co najwyżej popluć w brodę, bo nie ma paragrafu na uprawiany przez wytwórnię proceder. Firma w najlepsze działa do dziś i wcale się nie zanosi na to, by zaprzestała nieuczciwego procederu. Jest to tym bardziej denerwujące, że podróbki produktów spożywczych i przemysłowych są ścigane i tępione z całą surowością, a przecież zasada działania The Asylum jest bardzo podobna – podszyć się pod znaną markę i zarobić na nieuwadze klienta.
Jedne z bardziej znanych tytułów, które padły ofiarą The Asylum, to – oprócz „Wojny światów” – między innymi „
Egzorcyzmy Emily Rose” („Exorcism: The Possession of Gail Bowers”), „
King Kong” („King of the Lost World”), „Hills Have Eyes” – czyli „
Wzgórza mają oczy” („Hillside Cannibals”), „
Kod Da Vinci” („The Da Vinci Treasure”), „
Piraci z Karaibów: Skrzynia umarlaka” („Pirates of Treasure Island”), „
Węże w samolocie” („Węże w pociągu”), „AVP: Requiem” – czyli „
Obcy kontra Predator 2” („AVH: Alien vs. Hunter”), „
Transformers” („Transmorphers”), „I Am Legend” – czyli „
Jestem Legendą” („I Am Omega”), „
Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia” („Dzień, w którym Ziemia zamarła”), „
10,000 BC” („100 Million BC”), „
Terminator: Ocalenie” („The Terminators”), „Transformers: Revenge of the Fallen” – czyli „
Transformers: Zemsta upadłych” („Transmorphers: Fall of Man”) czy w końcu „
Death Race: Wyścig śmierci” („Death Racers”).
Kilka z tych podrabianych filmów – zapewne ze względu na nieduże koszty licencji – dotarło nawet do Polski. Bodaj pierwszym z nich był właśnie „H. G. Wells: Wojna światów”. Film powstał w oparciu o stosunkowo łatwą do ekranizacji powieść, i – co wręcz zakrawa na kpinę – bliżej mu było do książkowego oryginału, niż wersji nakręconej przez Stevena Spielberga. Bohater, astronom ochrzczony po Wellsie mianem George’a Herberta, jest świadkiem spadających na Ziemię meteorytów. W drodze do obserwatorium ma okazję oglądać z bliska „wyklucie” się z jednego z takich meteorytów wielkiej, sześcionogiej, owadopodobnej maszyny, która natychmiast zabiera się do mordowania zgromadzonych w pobliżu ludzi (notabene zadziwiająco wielu ich się tam zebrało, zważywszy, że to środek pustkowia). George, przestraszony, pozbawiony auta (wszystko oparte na prądzie przestało funkcjonować), rusza pieszo w stronę Waszyngtonu, mając nadzieję odnaleźć tam swoją żonę i syna. I tak sobie idzie, spotykając po drodze różnych ludzi i tocząc z nimi błahe, zapychające czas rozmowy.
Prosta jak drut fabuła to akurat jeden z najmniejszych problemów „Wojny…”. Znacznie większym jest wyłażąca z każdego kadru nędza finansowa, z jaką borykali się producenci. Przede wszystkim widać ją w skromnych plenerach, bladych kolorystycznie zdjęciach, ubogim udźwiękowieniu i katastrofalnie słabych, po prostu wieśniackich efektach specjalnych. Maszyny obcych są kanciaste, pozbawione wagi i chodzą na sześciu spiczastych szczudłach, które podczas marszu ani na cal nie zapadają się w grunt. W dodatku niezależnie od tego, czy jest to skała, czy piach, maszyna głośno tupie i trzęsie okolicą (oczywiście tak naprawdę to tylko kamerzysta podrzuca kamerą, bo tak jest taniej). W kadrze widać również bardzo niewielką liczbę statystów, w dodatku dość niemrawych, co wynika raczej z niewygórowanych gratyfikacji, niż z zaangażowania w odgrywanie wymęczonych uchodźców.
Wbrew pozorom jednak film daje się od biedy oglądać, choć jedyna w tym zasługa odtwarzającego główną rolę C. Thomasa Howella. Facet może talentu aktorskiego za wiele tu nie objawia, ale radzi sobie na tyle dobrze, iż od czasu do czasu można się przyłapać na tym, że rzeczywiście się śledzi perypetie George’a Herberta, a nie obserwuje gorzki upadek aktora, który zaczynał karierę grając główne role w „Autostopowiczu” i „Czerwonym świcie”. Jak by jednak nie było, „H. G. Wells: Wojna światów” to film bardzo niedobry i mimo wszystko niewart poświęcania mu wieczora. Uczulam też na przyszłość przed kontynuacją, która ujrzała światło dzienne w 2008 roku. Bo kto wie, może i ona zagości kiedyś na naszym rynku…
![koniec](/img/i_koniec.gif)