Filmy Nowych Horyzontów 2011 (1/3)
[ - recenzja]
„Curling” (reż. Denis Côté)
Konrad Wągrowski [40%]
Dziwaczny film. Reklamowany (między innymi, bo co tekst to inna wersja) jako specyficzny thriller z thrillera ma niewiele – zaledwie kilka tajemniczych trupów. Tutułowy „Curling” jest tu mocno metaforyczny, a z samej fabuły bardziej pasowałby „Bowling”. Czy po tych uwagach widać już, że – jak mawia Kuba Socha – nie mam narzędzi, by zanalizować dzieło kanadyjskiego twórcy? Owszem, pojąłem, że najważniejsza jest toksyczna relacja ojca z córką (uczciwie mówiąc, całkiem niezłe role), ale ten temat był już ogrywany i lepiej, i ciekawiej, i mądrzej.
„Człowiek z Hawru” („Le Havre”, reż. Aki Kaurismaki)
Ewa Drab [80%]
Druga co do ważności nagroda na tegorocznym festiwalu w Cannes i reputacja reżysera o wielkich umiejętnościach zobowiązują. Może właśnie ze względu na duże oczekiwania „Człowiek z Hawru” tylko bawi i wciąga, a nie zachwyca i angażuje w stu procentach? Prosta historia pucybuta, który pomaga nielegalnemu imigrantowi uciec z Hawru do Londynu, stanowi tylko pretekst do zarysowania charakterystycznych i intrygujących postaci, wyeksponowania humoru opartego na subtelnościach narracyjnych i aktorskich oraz zabawy żonglerką motywów ze starego kina, zwłaszcza francuskiego. Dla filmoznawców i koneserów „Człowiek z Hawru” będzie kopalnią odniesień i małych hołdów – w postaciach, w ścieżce muzycznej, w dialogach. Z kolei dla frankofilów film Kaurismakiego stanie się cudowną okazją do zanurzenia się w beztroskim nastroju francuskiego kina z jego najlepszych czasów. Najbardziej zdystansowany pozostanie widz, którego nie można zaliczyć do żadnej z powyższych grup, bo braki fabularne sprawiają, że „Człowieka z Hawru” nie da się potraktować uniwersalnie. Na poczucie niedosytu zostają tylko fantastyczny Andre Wilms w głównej roli oraz nieco absurdalne poczucie humoru fińskiego reżysera.
„Divine Trash” (reż. Steve Yeager)
Kamil Witek [70%]
Legenda Johna Watersa w dokumentalnym ujęciu. Od pierwszych krótkich metraży po przełomowy sukces „Różowych flamingów”, które ugruntowały jego pozycję dyktatora złego smaku. Waters od początku kariery za cel postawił sobie łamanie wszelkich przyjętych filmowych konwenansów przyzwoitości. Choćby dlatego dla jednych jest wyłącznie twórcą kina trashowego, podczas gdy wielu uznaje go za jednego z najważniejszych reżyserów ostatniego półwiecza. Odważna undergroundowa i przede wszystkim awangardową twórczość wyznaczyła bowiem nowy trend w amerykańskim kinie i odcisnęła poważne piętno na wśród najważniejszych twórców niezależnych jak Jim Jarmush czy Hal Hartley. Dokumentalny rys w „Divine Trash” funkcjonuje także jako współczesne spojrzenie na temat rewolucji obyczajowej i zmieniającego się wraz z nią przemysłu filmowego, które w latach 70. zaczęło wychodzić spod ręki staro staroświeckich cenzorów. To wtedy nastąpił dynamiczny proces popularyzacji midnight movies stających się ówcześnie nową kulturą i swoistym podgatunkiem. Dzięki „Divine Trash” można zresztą dodać sobie do słownika filmowego terminu „filmów kiltowych” (nie mylić z kultowymi), czyli zwyczajnych pornosów, które swoją nazwę wzięły stąd, iż zaczynały i kończyły się przestrogą lekarza o niebezpieczeństwach związanych z uprawianiem seksu bez zabezpieczenia…
„Dwa ognie” (reż. Agnieszka Łukasiak)
Patrycja Rojek [60%]
Film Agnieszki Łukasiak o Białorusince polskiego pochodzenia, szukającej schronienia dla siebie i córki (na którą pazury ostrzą już handlarze ludźmi) w idealizowanej przez nią Szwecji, wreszcie trafia na polskie ekrany. Póki co, te festiwalowe, lecz prawdopodobnie jesienią „Dwa ognie” pokażą się polskiej szerokiej publiczności. Film został bowiem ukończony w 2009 roku i już w 2010 miał być czarnym koniem w walce o Złote Lwy w Gdyni (tak wypowiadał się o nim ówczesny dyrektor artystyczny, Mirosław Bork). W ostatniej chwili został jednak z wyścigu wycofany (co było konieczne, by mógł walczyć o laury na festiwalach zagranicznych), a do konkursu głównego tegorocznej, zreformowanej edycji gdyńskiego festiwalu nie został po prostu zakwalifikowany. Owa dychotomia mechanizmów odbiorczych względem „Dwóch ogni” nie dziwi. Bo z jednej strony Łukasiak nakręciła film ważny społecznie, przejmujący i angażujący widza, ale z drugiej – momentami nużący i poszarpany aktorsko (ogólnie dobre kreacje mają swoje dotkliwe tąpnięcia). Co jednak należy oddać autorce – umiejętnie posługuje się fabularnymi kliszami, złudnie nasycając je kolejnymi dawkami banału, by potem triumfalnie zadrwić z odbiorcy, który pozwolił się zwieść własnej nonszalancji. Ogólnie mówiąc – jak na polskie warunki film zdecydowanie przyzwoity, lecz raczej nie pretendujący do bycia naszym chlubnym orężem do kulturalnego podboju świata.
„Given” (Reż. Wojciech Puś)
Kamil Witek [0%]
„Given” to koronny przykład na potwierdzenie tezy, iż miejsce współczesnych artystów jest w galeriach sztuki i muzeach. Podobno inspirowana głośnym porwaniem kilkuletniej Madeleine z hotelu w Portugalii, ta filmowa quazi-artystyczno-wizualno-video instalacja jest tworem, którego wyświetlenie na ekranie kinowym zakrawa na świętokradztwo. Wytrzymałość cierpliwego widza oglądającego amatorskie i niezrozumiale sekwencje jest tu testowana do ostatniej granicy. Nie dziwi zatem, że, mimo początkowo pełnej sali, nie znalazło się wielu, którzy mieli ochotę do końca uczestniczyć w tej jednostronnej grze z reżyserem. Właśnie dla takich pseudofilmów jak „Given” z reguły siadam na skrajnym fotelu, aby w razie czego jak najszybciej opuścić kino.
„Grawitacja była wtedy wszędzie” („Gravity Was Everywhere Back Then”, reż. Brent Green)
Karol Kućmierz [70%]
Film Brenta Greena jest ulepiony z różnego rodzaju inspiracji – reżyser przyznaje się do wpływów Jana Švankmajera, Kurta Vonneguta, a nawet Vica Chestnutta, nie trudno też dostrzec inspiracje Michelem Gondry’m i Guyem Maddinem. Od siebie dodaje natomiast emocjonalną narrację, skłonność do majsterkowania na podwórku za domem i punkową etykę DIY. „Grawitacja…” to animacja poklatkowa (chociaż animowani są żywi aktorzy, co daje dość niespodziewane, psychodeliczne efekty) odtwarzająca historię Leonarda z Kentucky, który w zadziwiający sposób rozbudował swój dom, kierując się irracjonalną nadzieją, że stanie się on czymś w rodzaju maszyny leczącej dla jego śmiertelnie chorej żony. Green zrekonstruował ten niesamowity dom w miniaturze i uczynił go miejscem akcji. Dzięki niecodziennej formie film wydaje się „ręcznie zrobiony” ze znalezionych przypadkowo przedmiotów, co buduje fantastyczną, analogową atmosferę. Jego atutem jest także zaskakujący humor i chęć autora do zadawania trudnych pytań. Chociaż warstwa narracyjna prowadzona głosem reżysera jest miejscami zbyt przeładowana, to jednak całość pozostaje ciekawym świadectwem próby docenienia siły wiary przez sceptycznego ateistę.
„Habemus Papam – mamy papieża” („Habemus Papam”, reż. Nanni Moretti)
Ewa Drab [80%]
Nanni Moretti, pierwszy antyklerykał Włoch, zabrał się za kręcenie filmu o ludzkiej stronie figury papieskiej. Jednak wszyscy ci, którzy oczekują kontrowersji i skandalu na tle religijnym, mogą odpuścić sobie seans „Habemus Papam – mamy papieża”, ponieważ srogo się rozczarują. Moretti stworzył bowiem ciepłą i uniwersalną opowieść o człowieku, od którego wiele się oczekuje, ale który nie potrafi odnaleźć się w danym momencie swojego życia. Nowa odpowiedzialność mu ciąży, powracają za to dawne marzenia i niespełnione aspiracje. Ponieważ człowiekiem tym jest świeżo wybrany papież, Moretti wykorzystuje potencjał komediowy zaistniałej sytuacji i poważny temat przekształca w serdeczną komedię z przesłaniem. Nie próbuje śmiać się z kardynałów zamkniętych do czasu zażegnania papieskiego kryzysu w Watykanie, raczej ciepło się do nich uśmiecha, cały czas przypominając nam, że duchowni to zwyczajni ludzie z podobnymi emocjami, uczuciami, ambicjami i poczuciem humoru. Kryzys tożsamościowy głównego bohatera w połączeniu z zabawnymi, inteligentnymi dialogami daje słodko-gorzki efekt refleksji nad zakrętami życia. Film śledzi się z żywym zainteresowaniem także ze względu na doborową obsadę: nieporadnego i niezwykle sympatycznego Michela Piccoli wcielającego się w Ojca Świętego, Jerzego Stuhra w roli rzecznika Watykanu oraz samego reżysera jako napędzającego komediowe wątki, nieco cynicznego psychoanalityka.
Co do Bronsona to mam lekkie deza wi - to film wczesniejszy przeciez niz Valhalla Rising? CO do kompletnosci stylu - ogladam kolejne filmy Refna w nadzieji ze zblizy sie do absolutnego Olimpu jakim byla trylogia "Pusher", choc Bronson daje sporo fanu.