Filmy Nowych Horyzontów 2011 (1/3)
[ - recenzja]
Ewa Drab [60%]
Pełnometrażowy debiut Leszka Dawida to przede wszystkim aktorski show Romy Gąsiorowskiej, która w roli tytułowej bohaterki jest autentyczna, przekonująca, czarująca i zarazem irytująca, a co najważniejsze barwna i pełna sprzeczności. Niestety, film deprecjonuje to, co stanowi jego podstawowy atut – skupienie na rysunku postaci przez zaniedbanie wątków fabularnych. „Ki” ogląda się bardzo dobrze, ale nie zatrzymuje na dłużej w pamięci, ponieważ twórcy nie mają pomysłu na wykorzystanie ciekawej bohaterki. Ki symbolizuje zagubione pokolenie nonkonformistów. Jest więc spontaniczna, chaotyczna, nie pasuje do żadnych ram czy schematów. Jednocześnie zaburza funkcjonowanie systemu społecznego, bo godna podziwu niezależność ma dwie strony medalu – heroiczne poczucie indywidualności, jak i nieprzystawalność do społeczeństwa. Stąd wypływa smutna refleksja filmu Dawida: inność oznacza samotność. Jednak sposób przekazania tej refleksji pozostawia wiele do życzenia – poszczególne wątki urywają się bez rozwiązania, postępowanie postaci drugoplanowych nie zostaje solidnie umotywowane, a całość wieńczy bezpłciowe zakończenie. Braki rekompensują częściowo niewymuszony humor i aktorstwo – nie tylko Gąsiorowskiej, ale również powściągliwego Adama Woronowicza w roli współlokatora Ki.
Zuzanna Witulska [40%]
„Ki” Leszka Dawida to sprawnie nakręcony film. I to wszystko, jeśli chodzi o jego atuty, choć niewątpliwie mogłoby być ich więcej. Twórcy uniknęli skrajności stawiając na bohaterkę, która nie jest ani heroiczną matką Polką, która samotnie wychowując dziecko zaniedbuje siebie, ani też wyrodną i nieodpowiedzialną rodzicielką, a znajduje się gdzieś pośrodku. Dla mnie tytułowa Kinga (w tej roli Roma Gąsiorowska) nie jest ani wystarczająco sympatyczna, by ją polubić, ani wystarczająca irytująca, by wzbudzać szczerą niechęć. Nie jest to jeszcze wada, jednak w przypadku, gdy film prawie w całości opiera się na jednej bohaterce (wyjątkiem jest Mikołaj, współlokator Ki, grany przez Adama Woronowicza, któremu poświęcono nieco więcej uwagi), potrzeba czegoś więcej, co uczyni protagonistę interesującym dla widza. Ki tego brakuje. Nadawanie jej dumnie brzmiącego tytułu nonkonformistki naszych czasów, z czym często możemy się spotkać, jest moim zdaniem lekkim nadużyciem. Nonkonformizm zakłada bowiem świadomość istnienia pewnych norm i świadomą postawę krytyczną wobec nich. W odniesieniu do Ki natomiast trudno mówić o jakiejś intelektualnej postawie – czy też o działaniach będących wynikiem tej postawy. To, co robi, uwarunkowane jest występującą w danej chwili potrzebą czy zwykłą zachcianką. Reasumując, tak film jak i jego bohaterka, nie bawi mnie, nie wkurza i nie wzrusza. Wywołuje tylko wzruszenie ramionami.
„Koń turyński„ („A torinói ló”, reż. Béla Tarr)
Karol Kućmierz [80%]
„Koń turyński” to według zapowiedzi już ostatni film węgierskiego reżysera. I rzeczywiście, ostateczność i świadomość końca rzeczy emanuje tutaj z każdego długiego ujęcia. Béla Tarr jest niewątpliwie perfekcjonistą, choć rywalizuje już jedynie z samym sobą. Z wielkim pietyzmem podchodzi do każdej kompozycji kadru, każdej skomplikowanej jazdy kamery, każdego statycznego obrazu. Z żelazną konsekwencją rozkłada żmudne repetycje z niewielkimi różnicami, stopniowo dekonstruując niewielki świat dwójki bohaterów, aż pozostanie jedynie ciemność. Ta Księga Rodzaju à rebours przygniata swoją apokaliptyczną atmosferą, brakiem nadziei i dramatem upływającego czasu. Jednak z każdym powrotem charakterystycznego motywu muzycznego Tarr znajduje także w swojej ponurej wizji pewną wzniosłość i rzadkie chwile smutnego piękna, wspaniale sfotografowane w czerni i bieli przez Freda Kelemena. „Koń turyński” nie oszczędza widza, pozostawiając mu niewiele punktów zaczepienia, ale jednocześnie wciąga już od pierwszej, brawurowej sekwencji z pędzącym powozem, aż do gorzkiego końca.
„Król wyspy skazańców” („Kongen av Bastøy”, reż. Marius Holst)
Kamil Witek [70%]
Nie bez przyczyny w festiwalowym katalogu przy opisie „Króla wyspy skazańców” pada termin „norwood”. Norweska produkcja czerpie bowiem garściami z estetyki amerykańskiego mainstreamu. Oparta na faktach historia opisuje szarą i bestialską rzeczywistość ośrodka dla trudnej młodzieży na otoczonej morzem wyspie Bastoy. „Wychowankowie” placówki są poddawani ogromnej dyscyplinie i nieludzkiemu terrorowi ze strony wychowawców-katów, którzy mają naprostować ich charaktery przed powrotem do społeczeństwa. Świeżo przybyły krnąbrny i nieposłuszny Erling pełni tu rolę bomby zegarowej, która z czasem zasieje zamęt wśród poukładanej społeczności. Chłopak bowiem nie godzi się z traktowaniem godnym nazistowskich obozów pracy, wzbudzając w nim wyłącznie nienawiść i wściekłość. Przy opowiadaniu historii reżyser wykorzystał wszelkie zgrane elementy jakie znamy z podobnych historii. Dzięki temu otrzymujemy mało oryginalny fabularnie, acz precyzyjny realizatorsko obraz, w pełni wierny zasadom obowiązującym w kinie zza Oceanu. Kulminacje odmierzane są tu z zegarkiem w ręku, portretowane w lodowatych kadrach emocje – suche i wybuchowe, jak przystało na opowieść o buncie i męskim braterstwie.
Krótkometrażowe animacje (zestaw 1 i 2)
Ula Lipińska
Nie było ich w tym roku wiele, a ich charakter (i poziom) był zaskakująco zróżnicowany. „Drżące trąby” Natalii Brożyńskiej zrobiły olbrzymią karierę już na kilku wcześniejszych festiwalach, nie wspominając o kulcie jakim trzyminutowy filmik cieszy się w internecie. Mniejsza o fabułę, ten film robią dialogi i rozkoszne postacie, wyglądające jak stare zabawki znalezione na śmietniku. Na drugim biegunie animacji znalazła się „Świteż” Kamila Polaka, majstersztyk długoletniej roboty z korzeniami w balladzie Adama Mickiewicza. Z zatartymi granicami między dziełem komputera a malarskością kadrów, dopracowaniem szczegółów i rozmachem plasuje się wśród animacji ekskluzywnych. Pokazanie apokaliptycznej wizji i przenikających się światów wydaje się niczym nieograniczone, pozbawione artystycznego kompromisu. Z kolei poklatkowy „Zgrzyt” Michała Mroza ma w sobie ciepło rodem z „Wall-ego”. Samotny robot walczy ze światem i stara się zachować uczucia wbrew zewnętrznej presji. Śliczna scena odkręcania serca śrubokrętem ma w sobie emocje, głębię i pomysłowość, czyli wszystko to, co w kilkuminutowej animacji tworzy jej charakter. Całość oprawiona jest w industrialną muzykę sugestywnie pogłębiającą treść. Wrażenie zrobił także liryczny „Danny Boy” Marka Skrobeckiego, piękna opowieść o chłopcu innym niż wszyscy, który wpada w sidła niewinnego uczucia.
„Księstwo” (reż. Andrzej Barański)
Patrycja Rojek [20%]
Owa „impresja na temat polskiej wsi”, jaką w założeniu Andrzeja Barańskiego miało być „Księstwo”, była w mojej opinii najsłabszym ogniwem konkursu nowych filmów polskich tegorocznego festiwalu. Taki a nie inny wizerunek rodzimej prowincji (brudnej, mściwej, zabobonnej i zdewociałej jednocześnie) miał być prawdopodobnie źródłem komizmu. Tymczasem społeczny krajobraz sklejony z samych jedynie stereotypów jest nie tylko szkodliwy, ale przede wszystkim szalenie żenujący. Magnesem nieszczęść i uosobieniem wszelkich idiotyzmów jest przede szczególnie główny bohater. Jako student – niedożywiony i kradnący ze sklepu zupkę chińską, jako kochanek – zakleszczony w swojej nieletniej partnerce, jako rolnik bez doświadczenia – skompromitowany przed zaśmiewającą się do rozpuku wsią. Odtwarzający jego rolę i debiutujący na wielkim ekranie Rafał Zawierucha przekłada do filmu teatralną manierę cedzenia każdego słowa w najbanalniejszych nawet zdaniach, co brzmi dość karykaturalnie – nawet w ustach ekranowego chłopka-roztropka. Wreszcie – po oczach bije fragmentaryczność budowy scenariusza „Księstwa”. Wątki są tu rozgrywane jeden za drugim i właściwie żaden z nich nie powraca. Wracają jedynie postacie, lecz w zupełnie nowych okolicznościach, bez refleksji na temat poprzednich wydarzeń – jak gdyby autor miał do dyspozycji ograniczoną liczbę aktorów, których trzeba było niekiedy poddać recyklingowi. Być może skutecznym usprawiedliwieniem dla konstrukcyjnie posiekanego „Księstwa” byłoby włożenie go w jakieś gatunkowe ramy. Tragikomedia rustykalna? Cierpka sielanka? Z pomocą przychodzi tu sam reżyser, mówiąc o „przygodach głównego bohatera”. Przygody. Tak, to dobre słowo.
Co do Bronsona to mam lekkie deza wi - to film wczesniejszy przeciez niz Valhalla Rising? CO do kompletnosci stylu - ogladam kolejne filmy Refna w nadzieji ze zblizy sie do absolutnego Olimpu jakim byla trylogia "Pusher", choc Bronson daje sporo fanu.