Transatlantyk 2013: Dzień 3 [Marc Rothemund „Dziś jestem blondynką”, Margarethe von Trotta „Hannah Arendt”, Matthew Porterfield „I Used to Be Darker”, Sergio Castellitto „Powtórnie narodzony”, Colin Trevorrow „Na własne ryzyko”, Amat Escalante „Heli” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Z trzeciego dnia festiwalu Transatlantyk mamy dla was siedem recenzji z sześciu filmów, wśród nich m.in "Heli", "I Used to Be Darker". Zapraszamy!
Transatlantyk 2013: Dzień 3 [Marc Rothemund „Dziś jestem blondynką”, Margarethe von Trotta „Hannah Arendt”, Matthew Porterfield „I Used to Be Darker”, Sergio Castellitto „Powtórnie narodzony”, Colin Trevorrow „Na własne ryzyko”, Amat Escalante „Heli” - recenzja]Z trzeciego dnia festiwalu Transatlantyk mamy dla was siedem recenzji z sześciu filmów, wśród nich m.in "Heli", "I Used to Be Darker". Zapraszamy!
Marc Rothemund ‹Dziś jestem blondynką›EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Dziś jestem blondynką | Tytuł oryginalny | Heute bin ich blond | Dystrybutor | Vivarto | Data premiery | 29 listopada 2013 | Reżyseria | Marc Rothemund | Zdjęcia | Martin Langer | Scenariusz | Kati Eyssen, Sophie van der Stap | Obsada | Lisa Tomaschewsky, Karoline Teska, David Rott, Alice Dwyer, Peter Prager, Gerald Alexander Held, Jasmin Gerat, Daniel Zillmann, Katrin Pollitt | Muzyka | Johan Hoogewijs, Mousse T. | Rok produkcji | 2013 | Kraj produkcji | Belgia, Niemcy | Czas trwania | 115 min | Gatunek | dramat, komedia | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Dziewczyna z perukami (Heute bin ich blond, reż. Marc Rothemund) Kolejna produkcja w ramach sekcji „Nowe kino niemieckie” – dramat obyczajowo-psychologiczny w reżyserii Marka Rothemunda („Sophie Scholl”, 2005), specjalisty od takiej właśnie tematyki. Oryginalny tytuł brzmi: „A dzisiaj będę blondynką”; to z kolei, co zaproponowano jako polski znak rozpoznawczy filmu, czyli „Dziewczyna z perukami” (powinno się tam znaleźć jeszcze słówko „dziewięcioma”) jest niemieckim podtytułem. Główna bohaterka, dwudziestojednoletnia Sophie Ritter (Lisa Tomaschewsky), świętuje właśnie nadejście Nowego Roku ze swoją najbliższą przyjaciółką, Annabelle (Karoline Teska), w Antwerpii. Obie są młode, ładne i wyzwolone. Sophie nie ma więc żadnych oporów, aby po zabawie w plenerze spędzić resztę nocy z przygodnie poznanym chłopakiem. Obudziwszy się wcześnie rano, nie ma nawet czasu, aby zamienić z nim kilka słów; musi pędzić na pociąg do rodzinnego Hamburga, gdzie czeka na nią stęskniona rodzina – ojciec, matka i siostra – oraz Rob (David Rott), ni to przyjaciel, ni kochanek. Dziewczynie nie brakuje planów na nadchodzący rok, tym najbardziej fantastycznym zdaje się wspólna podróż z Bellą do Indonezji. Los ma jednak wobec niej inne plany. Przedłużający się kaszel skłania pannę Ritter do wizyty u lekarza, który co prawda nic konkretnego nie stwierdza, ale daje skierowanie na dalsze badania. Te z kolei wykazują, że Sophie ma… raka. Wyjątkowo agresywnego guza w opłucnej. W ciągu zaledwie kilku minut jej życie wali się w gruzy. Film Rothemunda jest zapisem walki Sophie (i zarazem jej rodziny, przyjaciółki i chłopaka) o powrót do zdrowia. Z jakim skutkiem – z oczywistych powodów, pominiemy milczeniem. Jak to często bywa w przypadku podobnych produkcji, reżyser nie szczędzi widzom sporej porcji wzruszeń, szczęśliwym trafem jednak unika przy tym nieznośnego patosu. Panna Ritter okazuje się trudną do opanowania pacjentką; z jednej strony pragnie bowiem ze wszystkich sił pokonać nowotwór, ale z drugiej – chce prowadzić takie życie jak jej rówieśniczki. Szybko też znajduje swój sposób na raka. Krokiem pierwszym są peruki, które nie tylko pozwalają ukryć skutki chemioterapii, ale jednocześnie odzwierciedlają – w zależności od typu fryzury i koloru włosów – jej aktualny stan psychiczny. Drugim – jest pisanie bloga, w którym każdego dnia relacjonuje swoje zmagania z niechcianym „gościem”. Do całkiem nieźle przedstawionego już w kinematografii tematu Rothemund nie dodaje jednak nic nowego. Ponury nastrój stara się łagodzić scenami o zabarwieniu humorystycznym – i w tym sprawdza się najbardziej (vide postaci doktora Leonharda i pielęgniarza Bastiana); nieco gorzej radzi sobie, gdy musi przedstawić zawiłości związku Sophie i Roba. „Dziewczynie z perukami” na dobre wyszłoby też na pewno okrojenie czasu trwania o mniej więcej dwadzieścia minut. Nie zaszkodziłoby natomiast wyeksponowanie wątku innej pacjentki hamburskiego szpitala, Chantal (Jasmin Gerat); ma on największe walory dramatyczne, ale potraktowany został jedynie pretekstowo. A szkoda, bo los dojrzałej już Chantal to idealne dopełnienie tego, co spotkało młodziutką Sophie. Sebastian Chosiński Temat choroby nowotworowej bardzo łatwo ulega banalizacji. Zewsząd atakują nas materiały poruszające ten problem, nierzadko grające na najwyższych rejestrach emocjonalnych. W „Dziewczynie z perukami” tytułowe peruki miały uchronić niemiecką produkcję przed nadmiernym popadnięciem we frazesy. I sam pomysł wydaje się doskonały. Kiedy u dwudziestoletniej Sophie Ritter lekarze diagnozują wyjątkowo paskudną postać raka, a chemioterapia nieuchronnie prowadzi do utraty pięknych włosów, swoistym sposobem na życie i przetrwanie choroby staną się dla dziewczyny owe peruki. Bohaterka ma ich kilka, a z czasem każdą opatruje innym imieniem. Wybór jednej z nich to nie tylko kwestia uczesania, ale także osobowości, w którą bohaterka chwilowo się wciela. Na parkiecie najlepiej sprawdza się krótka platynowa, na podryw zabiera długą czarną. Niestety dla filmu, peruki i cały wątek tożsamościowy, który za sobą pociągają, ginie pod naporem przewidywalnych dramatów i dramacików. Są więc chwile ze szpitalnego życia, momenty strachu i zwątpienia, czasem olbrzymiej radości. Jest rodzina – wspiera, ale niekiedy działa na nerwy. Jest zawsze obecna przyjaciółka i chłopak, na którego nie można zrzucić tak wielkiego brzemienia. Jest koleżanka ze szpitala, jest doktor, pielęgniarz i pielęgniarka, są badania, itd. itp. I choć trudno wyobrazić sobie, jak olbrzymiego dramatu w rzeczywistości doświadczyła Sophie (film powstał w oparciu o realne wspomnienia), to na ekranie historia w tym kształcie brutalnie się nie sprawdza. Zuzanna Witulska Margarethe von Trotta ‹Hannah Arendt›EKSTRAKT: | 60% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | Hannah Arendt | Dystrybutor | Aurora Films | Data premiery | 24 stycznia 2014 | Reżyseria | Margarethe von Trotta | Zdjęcia | Caroline Champetier | Scenariusz | Pam Katz, Margarethe von Trotta | Obsada | Barbara Sukowa, Axel Milberg, Janet McTeer, Julia Jentsch, Ulrich Noethen, Michael Degen, Nicholas Woodeson, Victoria Trauttmansdorff, Klaus Pohl | Muzyka | André Mergenthaler | Rok produkcji | 2012 | Kraj produkcji | Francja, Luksemburg, Niemcy | Czas trwania | 113 min | Gatunek | biograficzny, dramat | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Hannah Arendt (reż. Margarethe von Trotta) Tytuł najnowszego obrazu znanej niemieckiej (niegdyś trzeba by dodać: zachodnioniemieckiej) reżyserki i scenarzystki Margarethe von Trotta jest bardzo mylący. Film nie jest bowiem biografią słynnej myślicielki, uczennicy filozofa Martina Heideggera, opowiada o jednym zaledwie epizodzie z jej życia. Arendt (gra ją Barbara Sukowa, znana chociażby z „Homo Faber” Volkera Schloemdorffa i „Europy” Larsa von Triera) – niemiecka Żydówka – była studentką Heideggera, ale jej relacje z wykładowcą zdecydowanie wykraczały poza to, co powinno łączyć ucznia i mistrza. Kiedy w 1933 roku do władzy doszedł Adolf Hitler, Hannah zdecydowała się na opuszczenie Niemiec (inna sprawa, że nie miała wielkiego wyboru); w podjęciu tej decyzji pomogło jej w dużym stopniu postępowanie jej mentora, który nie tylko przystał do nazistów i przyjął zaoferowane mu przez Führera członkostwo w NSDAP, ale na dodatek na początek nowego roku akademickiego wygłosił pochwalne przemówienie pod adresem wodza III Rzeszy. Nie tylko młoda studentka nie potrafiła pojąć tego wyboru swego mistrza; wiele lat później, jako mieszkanka i obywatelka Stanów Zjednoczonych oraz osoba słynna już w całym świecie, wciąż zadawała sobie to pytanie. I to właśnie ten ciągle nierozstrzygnięty dylemat sprawił, że Arendt podjęła decyzję, która stała się punktem wyjścia do historii opowiedzianej przez von Trottę. Wątek Heideggera pojawia się w filmie tylko w retrospekcjach, właściwa fabuła dotyczy natomiast uczestnictwa filozofki w odbywającym się w Jerozolimie procesie nazistowskiego zbrodniarza wojennego Adolfa Eichmanna. Udało mu się w 1945 roku uciec z Niemiec do Ameryki Południowej, jednak po kilkunastu latach został wytropiony przez agentów Mossadu w Argentynie i porwany z Buenos Aires do Izraela, gdzie postawiono go przed sądem. Arendt postanawia wziąć w tym wydarzeniu udział jako korespondentka prestiżowego pisma „New Yorker”. Chce nie tylko stanąć oko w oko z człowiekiem współodpowiedzialnym za wymordowanie sześciu milionów Żydów; tak naprawdę pragnie zrozumieć, skąd u kulturalnego, inteligentnego i wykształconego człowieka wzięła się fascynacja zbrodniczą ideologią. Co spowodowało, że poszedł w ogień za Hitlerem. Jest bowiem przekonana, że zrozumiawszy Eichmanna, zrozumie również Heideggera. Nie jest jednak w stanie przewidzieć, jakie konsekwencje spowoduje cykl artykułów, które pojawią się w „New Yorkerze” po jej powrocie do Ameryki. Von Trotta popełniła jednak zasadniczy błąd – zbyt głęboko weszła w relacje rodzinne i przyjacielskie filozofki, co spowodowało, że podstawowy wydźwięk dzieła rozmył się w zupełnie niepotrzebnym deliberowaniu na temat codziennych trosk i radości bohaterki. To, co było zasadniczą osią fabuły, w wielu momentach zeszło na plan dalszy i straciło swe ostrze. W efekcie powstał film o… nie wiadomo czym – trudnym losie emigrantki, o kobiecie nieprzeciętnej, która nie potrafi nie wyrazić głośno swego, choćby najbardziej kontrowersyjnego, zdania, wreszcie o szczęściu rodzinnym dojrzałej pary. To, co najistotniesze, choć zaakcentowane – to jest głoszona przez Arendt teoria o „banalności zła” – schodzi na plan dalszy. Sebastian Chosiński Matthew Porterfield ‹I Used to Be Darker›EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 % |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
| Tytuł | I Used to Be Darker | Reżyseria | Matthew Porterfield | Zdjęcia | Jeremy Saulnier | Scenariusz | Amy Belk, Matthew Porterfield | Obsada | Deragh Campbell, Hannah Gross, Ned Oldham, Kim Taylor, Nicholas Petr, Geoff Grace, John Belanger, Jack Carneal, Juan Eloy Carrera | Rok produkcji | 2013 | Kraj produkcji | USA | Czas trwania | 90 min | Gatunek | dramat | Zobacz w | Kulturowskazie | Wyszukaj w | Skąpiec.pl | Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
I Used to Be Darker (reż. Matthew Porterfield) Trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej typową amerykańską produkcję niezależną. W „I Used to Be Darker” Matta Porterfielda jest to wszystko, za co ceni się filmy znane z festiwalu Sundance: na wskroś amerykańska muzyka z gatunku alternative country, scenariusz pochylający się nad codziennymi problemami zwykłych ludzi, wyraziste postaci i mięsiste – co wcale nie oznacza, że naszpikowane przekleństwami – dialogi. Sprawcą całego zamieszania jest młodziutka, dziewiętnastoletnia Taryn (w tej roli Deragh Campbell); dziewczyna nie potrafi dogadać się z rodzicami, dlatego, gdy tylko nadarza się okazja, wieje z domu, wiedząc, że ojciec i matka będą pewni, iż zgodnie z wcześniejszymi planami wakacyjnymi wybrała się do Walii. W czasie eskapady nad morze popada jednak w tarapaty, a wyjścia z nich szuka u krewnych. Pewnego dnia ni stąd, ni zowąd pojawia się w Baltimore u siostry swojej matki, Kim Harris (Kim Taylor). Nie wie, że właśnie rozstaje się ona z mężem, Billem (Ned Oldham), co z kolei odbija się na stanie emocjonalnym ich córki – i jednocześnie rówieśnicy Taryn – Abby (Hannah Gross). Trafiając w samo oko cyklonu, dziewczyna przygląda się rozpadowi więzi rodzinnych, ma więc swoistą powtórkę z rozrywki. Jest jednak jeszcze na tyle niedojrzała, że nie potrafi wyciągać właściwych wniosków, niewiele brakuje, aby jej nierozważne postępowanie doprowadziło do kolejnych poważnych perturbacji. „I Used to Be Darker” to jeden z tych obrazów, w których nie musi dziać się wiele, aby widz mimo wszystko z uwagą śledził losy bohaterów. Dodatkowym magnesem jest muzyka – przewijające się praktycznie przez cały czas ballady folkowo-rockowe w wykonaniu Kim Taylor (popularnej w niekórych kręgach piosenkarki z południa Stanów, dla której obraz Porterfielda był debiutem filmowym), co ma zresztą swoje uzasadnienie w scenariuszu. I chociaż brakuje w tym obrazie kreacji, które zwaliłyby z nóg, nie sposób nie zwrócić uwagi na aktorów, którzy użyczyli swoje twarze (i, co nie mniej istotne, głosy) Kim i Billowi. Sebastian Chosiński
|